top of page

Czarna magia | 1

Przed nami czary i demony. Święty indyjski wróżący pod ruinami Angkor Wat. Magia w naturze, w ludzkich myślach i w realnym świecie, na jawie. O takich, którzy najdalej poznali naturę Wszechrzeczy.


Niektóre kultury do głębi pojmują mechanikę Wszechświata i tym przed innymi przodują. Wgląd w myśli ludzi tych kultur i doświadczenie świata ich zmysłami przypominałoby „Opowieści z Narni”, przygody Drużyny Pierścienia i kilka jeszcze Ksiąg magicznych.


Doprawdy, ktoś mógłby pomyśleć, że lekcja eliksirów w szkole Harry'ego Pottera została zmyślona, a przecież to z życia wzięte.


Niech Czytelnik nie da się zwieść wrażeniom i przeczuciom. Wszystko jest dokładnie tak, jak opisałem, chociaż wyobraźnia czasem wprost pragnęłaby inaczej.


Temat ułożył się w dwie części, które na magię z różnych stron patrzą. Oto część pierwsza, magiczna. W drugiej odsłonie zajrzymy za kurtynę, zerkniemy pod płaszczyk z najczcigodniejszych nieraz uczuć skrojony, oświetlimy kilka ciemnych zakamarków, przyjrzymy się sznurkom, za które czciciele i praktycy czarów pociągają. Z butami od kuchni wejdziemy tam, gdzie skrywa się i chroni czarna magia.



 

Są materialne oraz duchowe istoty, są i ludzie, którzy dysponują urokami, mocami. Trzymają te czary i kugle w ryzach, by rzucać je przeciw człowiekowi i naturze, na swą korzyść obracając okoliczności i zdarzenia.


Osłabiają,

wyzuwają,

rozpraszają siły i uwagę.


Łamią serca,

kręgosłupy

i ducha ludzkiego,


zatruwają umysły wężowiskami wijących się myśli,

przytłaczającymi uczuciami,

dławią furią,

przysłaniają rozwagę,

strachem i bólem wykrzywiają oblicza,


wściekłością popychają ku zbrodniom

i zabójczym słowom,

zalewają twarze łzami,

w choroby wpędzają ciała i umysły,


osuwają lawiny zdarzeń

pogrążających ludzkie istnienia.


Krużganek w świątyni Ta Prohm, Angkor Thom
Króżganek oddanej dżungli na pożarcie świątyni Ta Prohm w kompleksie Angkor Thom, kilka kilometrów od Angkor Wat

Nieczysta moc w ruch wprawia mechanizm wypadku. Wybiera żywe ciała i obce duchy weń wkłada. Z jej przyczyny rodzą się bezładne w ruchu potwory z powykrzywianymi członkami. Nieraz, łańcuchami przypięte, opętane ciała ludzkie spędzają w klatkach całe życie.


Wydaje mi się, że nasz wciąż magiczny świat można tymi słowy opisać. Te potworności zanikają w rzadkich ogniskach odczarowujących magię. Świat – jak długi, szeroki, okrągły czy płaski on jest – szczelnie okryty jest cywilizacją rozumiejącą działanie Wszechświata. Nie pojmuję tylko, dlaczego jego mechaniki nikt mi sensownie nie wytłumaczył.


A byłem dociekliwy.


Jakże paradoksalną jest odwrócona równowaga i kondycja ludzkiego ducha.


Im mniej w jakimś miejscu wiadomo o Wszechświecie, tym wyżej jest ono rozwiniętym. Im bardziej zaś miejsce w rozwoju spóźnione, tam z tym większą pewnością naturę Wszechrzeczy poznano.

Nieraz ostatecznie i nieodwołalnie.


Chciałbym iść w opisy praktyk magicznych bez zdradzania, kto się nimi zajmuje, gdzie swe trwożące empiria praktykuje, jakimi ścieżkami wchodzi w umysły i ciała, jak je zatruwa. Skąd bierze jad, jak go wstrzykuje, kiedy kąsa i jaką ma metodę podstępu. Chciałbym przez dłuższy czas być tajemniczy i nie mówić, gdzie praktyki te się ćwiczy, ale Czytelnik od samego początku wie, że jesteśmy w Kambodży.


 

Spokój ducha


Opowiem o tętniącym nadprzyrodzonymi mocami, spokojnym miejscu na Ziemi. Jego mieszkańcy wiedzą, jak koić niepokój zbłąkanych duchów, uciszać je i odsyłać tam, skąd przyszły. Miejsce to zdaje się być od naszego o wiele lepszym i pozbawionym trawiących inne społeczeństwa problemów.


Mówię o świecie ludzi, którym znana jest pełna i satysfakcjonująca wiedza. Mieszkańcy tej krainy tworzą społeczność wygładzoną, każdy rozumie w niej swoje miejsce. Niewiele znają pytań bez odpowiedzi. Zresztą kiedy budzą się wątpliwości, zawsze można liczyć na własny rozum, na kogoś w rodzinie lub sąsiedztwie. Będą wiedzieli.


 

Granica


Terminator to nazwa linii odgraniczającej oświetloną od nieoświetlonej przez Słońce części ciała niebieskiego; to on rysuje kształt księżyca na ziemskim niebie. Tam, dokąd zabieram Czytelnika, ta linia jest nieprzekraczalna. My właśnie ją przechodzimy.


Zasłyszałem gdzieś przysłowie, bodaj filipińskie:


„Pilnuj swego cienia. Jeśli go nie masz, jesteś po ciemnej stronie.”

Widok Ziemi znad horyzontu księżyca na tle czarnego nieba
Fotografia: William Anders. Terminator na Ziemi w Wigilię Bożego Narodzenia, 1968

 

Magia w naturze


Spędziłem dwa lata w pobliżu czynnego wulkanu na tropikalnej wyspie – w domu popod dżunglą przycupniętym między poletkami ryżowymi. Na moich oczach rodziły się i umierały miliony stworzeń. Życie zdefiniowane jest śmiercią, która jednego wieczoru potrafi zakończyć żywot całych chmar istnień. Nawet w stołecznym mieście Phnom Penh raz do roku dochodziło do jednonocnego ataku latających mrówek – ostatniego aktu ich naturalnej egzystencji. Następnego ranka do pracy szło się po chrupiącym dywanie z miliardów martwych ciałek. W naturze kres życia to znowuż uczta dla życia, które żywić musi ów wehikuł duszy, pojazd jej doczesny – ciało. Magia to niematerialna informacja przesyłana między ciałami. (Swoją drogą gulasz z wołowiny, czarnego pieprzu i tychże mrówek okazał się znakomitym, lokalnym przysmakiem).


Życie jako zjawisko, zdarzenie, pełne jest cudowności i obrzydliwości; obydwie one są jego naturą, a naturą człowieka jest rozumieć naturę życia.


Zamyślmy się na chwilę nad tym, jak obserwacje przyrody wpływają na ludzką psychikę i postrzeganie świata. Wiedza dostępna istotom królestwa zwierząt jest, rzecz oczywista, magiczną, bowiem bezrozumne te stwory przecież wiedzą, co złe. To niezaprzeczalnie dowodzi istnienia sił nadprzyrodzonych.


Nawet udomowione zwierzęta, najserdeczniejsi pupile, co bez ludzkiej troski prędko popadają w nędzę, choć gotowe zagryźć rajskiego ptaszka odpoczywającego we wschodzącym słonku i kurę sąsiada nieraz porwą, choć nie stronią od walk i mordów na intruzach z dżungli – nie tkną chorego.


Jakim cudem zwierz domyśla się, że skulona pod płotem małpka może być chora? Trudno powiedzieć, a jednak w każdej innej sytuacji pobiegłby ją zagryźć, zjeść. Tymczasem nie tylko dzikie, ale i domowe zwierzaki mają wrodzoną nieufność do pewnych oznak. Nie zbliżą się ani gdy małpka gaśnie, ani gdy żywota dokona.


Złożoność natury może wydawać się zbyt tajemnicza, by ją pojąć zmysłami oraz umysłem. Wszystko jednak da się wytłumaczyć. Ponieważ pies czy kot rozpoznają czarną magię, dlaczego więc z człowiekiem, w dodatku rozumnym, miałoby być inaczej?


 

Rozumieć nieznane


Czarna magia wymyka się próbom opowiedzenia, bo nie jest rzeczą oczywistą. Wydaje się nie istnieć język, którym jej sekretne zajęcia można by nazwać, przydać im trafne myśli i tymi myślami rozważać przy użyciu dostępnych, znanych słów. Magia nie ma właściwości samoopowiadającej, jak na przykład: „szedł facet i padł”.


Wielu obcokrajowców mieszka w Kambodży z łatwością, przyjmując ją jako rodzaj rzeczywistości; jako swoistą oczywistość, której nie trzeba dogłębnie rozumieć, i może nawet lepiej nie próbować. Biorą ją, jak ryba mokrość wody bierze, jak lecący ptak powietrze. Ja jednak zawsze muszę dojść jak najdalej i zrozumieć, ile tylko możliwe. Mnie nie wystarcza powiedzieć, że tak po prostu jest.


Zanim zostanę zatrzymany przez tajemniczego człowieka na ulicy w Siem Reap, gwoli ścisłości – małe wyjaśnienie. Na tym blogu mówię o Zachodzie z perspektywy Kambodży, nie zaś Polski, a to istotne rozróżnienie. Zgodnie z nim zarówno Polak, Węgier, Irlandczyk, Ukrainiec, Portugalczyk, Amerykanin, jak również Australijczyk są Westernersami. Wszystkich Westernersów w Kambodży nazywa się barang, czyli... Francuzami.


Kiedy indziej opowiem dlaczego. Nie dajmy czarnej magii odwieść nas od zdemaskowania jej.


 

Kult zmarłych przodków i święty indyjski


Iza z Piotrkiem mieszkali w Phnom Penh od kilku lat; zajmowali się pomocą humanitarną w odległych zakątkach kraju. Nadchodziły lokalne święta. Zamknięte będą urzędy, banki i szkoły. — Jedziemy znów do Angkoru. Pojedź z nami, Marcinie! — zaproponowała Iza.


Pchum Ben (czyt. pczum ben) jest dorocznym, dwutygodniowym świętem duchów przodków. W tych dniach istoty z zaświatów odwiedzają świat żywych. Khmerzy składają wówczas ofiary, by odesłać duchy, skąd przyszły, ale też aby zapewnić zmarłym spokojny byt w wieczności. Jeśli żywi nie dokonają rytuałów, zmarli mogą się rozgniewać i porządnie zatruć życie. W jakimś sensie rodzinność Pchum Ben przypomina mi Boże Narodzenie i Wielkanoc: całe rodziny podróżują na kilka dni wolnego tam, gdzie złożono prochy ich przodków. To dla Khmerów bardzo ważne.


To wtedy można zobaczyć wielodzietne rodziny pokonujące skuterem kilkusetkilometrowe dystanse; nieraz z koszami pełnymi owoców, warzyw i z wiązkami skrępowanych za nogi, głowami w dół przytroczonych, żywych kurczaków. Na tym wszystkim siedzi mężczyzna, kobieta i powtykane pomiędzy całą tę menażerię dzieci, które potrafią przespać dużą część takiej podróży. Nie pytajcie jak to możliwe.


O Pchum Ben opowiem kiedy indziej. W tym miejscu wystarczy wspomnieć, że jest ono najważniejszym świętem religijnym w buddyjskiej Kambodży, ale obyczaj to bardzo stary – pogański. Khmerzy wierzą w konieczność odprawiania rytuałów, aby wesprzeć duchy przodków w zaświatach, lub je udobruchać. W trakcie rozmaitych ceremonii świat żywych przygotowuje się na przyjście umarłych. Duszom składa się materialne ofiary z jedzenia, picia oraz przedmiotów, jak papierosy i pieniądze.


Jakimś cudownym sposobem duchy oraz bóg mają karmić się przygotowanymi przysmakami. Proszę przy tym Czytelników nie niepokoić się pytaniem, skąd właściwie w buddyzmie wziął się bóg, kim on jest i po co mu jedzenie. To kwestia wymagająca oddzielnego artykułu przekrojowego przez animizm, hinduizm, buddyzm, kult przodków, a także khmerską wersję wszystkich wyżej wymienionych. Gdybym skupił się na tym teraz, ktoś zarzuciłby czarnej magii odsuwanie naszej uwagi od swoich mrocznych sprawek. Z tymi duchami wygląda to mniej więcej tak, jak w „Dziadach” Mickiewicza, tylko troszkę inaczej.


Same, same, but different, mówi kambodżańskie przysłowie.


Jedzenia w tropikach, a tym bardziej w biednym kraju, nie wolno marnować! Sekret – kto na koniec wszystko zjada, bo przecież nie duchy – zdradzę kiedy indziej.


 

Magia zaczyna przemawiać


Nastał najbardziej magiczny i pełen mocy z zaświatów czas khmerskiego roku, a ja odkrywałem z przyjaciółmi rozmywane monsunowymi deszczami świątynie Angkoru. Przez cztery dni, przemoczeni, intensywnie zwiedzaliśmy. Ostatniego dnia byliśmy zupełnie wyczerpani. Po kilku godzinach zwiedzania odprawiliśmy z napiwkiem naszego tuktukarza, a Iza z Piotrkiem udali się na drzemkę. Wybrałem się na samotny, popołudniowy spacer.


Szedłem zamyślony wzdłuż rzeczki ku centrum Siem Reap, gdy usłyszałem męski głos skierowany w moją stronę. — Hey, you have a lucky face! (Hej, masz szczęśliwą twarz!)


„Jakiś lunatyk”, pomyślałem. Ostatnia rzecz, którą mogłem o sobie powiedzieć, to że byłem szczęśliwy.


Przedstawił się jako indyjski święty. Ludzie nie co dzień zaczepiają nas w ten sposób. Hindus mnie zaskoczył, zatrzymał w pół kroku. Wyciągnął portfel, a z niego zdjęcie dzieci z sierocińca w Maharasztrze. Zbiera dla nich pieniądze. Ledwie Hindus ujawnił się w mojej opowieści, a już proszę Czytelnika o wybaczenie, że właśnie w tym miejscu, na ulicy, na razie go zostawimy.


Zanim powrócimy do tego spotkania i święty indyjski zabierze głos, podzielę się z Czytelnikiem swoją własną kondycją fizyczną i psychiczną, w której zastał mnie ten zagadkowy człowiek. Z pierwszoosobowej perspektywy pokażę, jak i kiedy magia wlewa się człowiekowi do środka. W części drugiej wydam światu inne przykłady, a wszystkie z życia wzięte:


o czystej i na dowolne dystanse wysyłanej — czarnej magii.

 

Co miałem w środku


Zatrzymujemy się na sekundzie spotkania ze świętym indyjskim. Zanim oddam mu głos, opowiem otwarcie o myślach, kondycji, emocjach, które w tamtym czasie we mnie były i rosły, bo mają znaczenie dla mej podatności na czary. Daję tym samym wgląd do serca swojej własnej osoby, przeciw której działała, jak się okazało, czarna magia.


Po kilku miesiącach życia i zanurzenia w obcej kulturze przychodzi pierwszy kryzys emigranta. W Kambodży dotkliwie dał mi się we znaki. Już nie tylko psychika, ale i ciało tęskni za domem, którego coraz uporczywiej nie ma. Człowiekowi na zawsze utkwionemu w miejscu własnego urodzenia nieznane na wieczność pozostaną zmartwienia i troski emigracji.


Składają się na to problemy z mentalnością, różnicami w wykształceniu, kulturą, jedzeniem, nową florą bakteryjną i wieloma innymi sprawami, z których niektóre dyplomatycznie przemilczę. Związane z tym emocje nawarstwiają się i zaczynają potęgować. Urojenie domu dałby sam tylko smak domowej zupy, bigosu, przekąska z osiedlowego samu na toruńskich Koniuchach lub z mokotowskiego blaszaka. Dotyka to kolejnych sfer życia codziennego i zmysłów: obce dźwięki, obca pogoda, zupełnie inna roślinność, budynki, ulice i ruch na nich, całkowicie inne jedzenie i zapachy, inne twarze i ich zupełnie inne ludzkie reakcje. W tropikalnych krajach, w przeciwieństwie do chłodnego klimatu, całe tło, dosłownie każdy fragment pola widzenia – bezustannie się porusza. W szczelinach domu skrywają się rozmaite stworzenia, tworzące nieskończenie ruchomy, roztańczony, oddzielny świat równoległy do ludzkiego. Nocą w sypialni wyraźnie słychać, jak biegają dookoła. Zabiera sporo czasu, by nauczyć się ignorować lub polubić te odgłosy, ale też wiedzieć, na które dźwięki lepiej przezornie wstać, zapalić światło i sprawdzić. Niedobór domu przeradza się w całkowity jego brak. Z czasem zaczyna szaleć w myślach i bić w głowie niczym dzwon; rodzi podstępną myśl: co by było, gdyby rzucić to wszystko i wrócić? Po kilku nawrotach uczucia te wyciszą się i znikną, ale za pierwszym razem uderzają najmocniej. Przeżywałem to, gdy zaczepił mnie ten Hindus.


Moja zachodnia mentalność nie przystawała do obcej mi kultury w nowej pracy. Wiele miesięcy później miałem zrozumieć, że byłem zbyt prędki w działaniu i bezpośredni w słowach; w lokalnym odczuciu nazbyt gwałtowny i niedelikatny, choć wspinałem się na wyżyny delikatności i dyplomacji wedle zachodniej kultury. Cechy w Europie pozytywne stanowiły tutaj bariery międzyludzkie. Prowadziło to do frustrujących sytuacji, a ja nie mogłem zrozumieć przyczyn niespodziewanych rezultatów pracy z moim nowym personelem.


Bezustannie musiałem nadzorować prace i proste czynności miejscowych pracowników. Nie wiedziałem jeszcze, jak niski jest tu poziom edukacji, dlatego ich za to winiłem. O wiele później ktoś mnie oświecił. Czerwoni Khmerzy (1975-1979) eksterminowali dziewięćdziesiąt procent nauczycieli, kadr akademickich, edukatorów, artystów, elit. Licząca sobie dwa tysiące lat historii Kambodża po ludobójstwie zaczynała praktycznie od zera. Długo docierało do mnie, że złością i frustracją opóźniam rozwój mojego zespołu. Pomóc może tylko cierpliwość, wytrwałość i wsparcie.


Miałem wykwalifikowanych pracowników z czterech kontynentów i czternastu krajów. Tak ekscytujący na początku fakt, okazał się źródłem nieprawdopodobnych, absurdalnych sytuacji i nieporozumień. Nie tylko ja miewałem problemy z wzajemnym zrozumieniem; między członkami zespołu też istniały rozmaite bariery. Nie był to brak porozumienia na poziomie językowym, lecz znacznie głębsze różnice! Czasem wyglądało to tak, jakby z linii startu każdy pobiegł w zupełnie inną stronę, choć wyznaczyliśmy przed sobą jeden wspólny cel.


Sprawy, słowa, idee, które dla mnie miały określony sens, niektórzy brali dosłownie; inni zaś zupełnie umownie, jakby można je było zignorować, zapomnieć, a może wręcz nie zaakceptować. Osoby z niektórych kultur mówiły wprost, inne zaś klucząc. Jeszcze inne w ogóle nie mówiły z obawy przed obrażeniem dyrektora (czyli mnie). Czasem żyły swoim, zupełnie mi obcym i nieznanym w mojej kulturze problemem tak długo, że w końcu nie mogły opanować negatywnych emocji. „Oryginalne” sytuacje stwarzała osoba ze specyficznej kultury, z której człowiek o szczerej intencji delikatnego rozwiązania problemu opowiada współpracownikom za moimi plecami o tym, co go w moim postępowaniu boli, aby nie mówić mi tego wprost, ale żebym się dowiedział. Miejscowi pracownicy zaś przychodzili do mnie z dziwacznymi pytaniami i sprawami. Oczekiwali mojej ingerencji niemal w każdy szczegół swojej pracy, a nauczenie ich podejmowania własnych, jak również moich standardowych decyzji było jeszcze przed nimi.


Wszystko to było mi obce.


Mój Czytelnik potrafi sobie wyobrazić, co mogłem myśleć o takich gierkach wokół mojej osoby, zanim dowiedziałem się i zrozumiałem, że te podchody, dziwne zachowania i metafory były – w przypadku niektórych osób – częścią ich kultury, dobrego wychowania i postępowania w najlepszych intencjach. Tym samym musiałem zacząć radzić sobie z nieznanymi mi kulturami, które były częścią mojego szacownego Zespołu. W czasie, kiedy zaczepił mnie indyjski święty, te zależności nie przyszłyby mi jeszcze do głowy, a ja chciałem, jakże by inaczej!, żeby wszystko było po mojemu. Nie miałem przewodnika po nowych realiach, ale gdyby nawet ktoś mi je wówczas wyjaśnił, nie pomieściłyby mi się w głowie!


Lokalne jedzenie zaczęło mnie odpychać. Bliskie moim kubkom smakowym składniki oraz potrawy były drogie i kiepskie. Jadłem, co w pracy gotowała lokalna kucharka, i nie mogłem z tych posiłków zrezygnować (to odrębna, tragikomiczna historia). Nie potrafiłem już znieść ich zapachu, smaku i widoku. Chudłem, niedojadałem, a po dwóch miesiącach zacząłem zwracać po jedzeniu. Wysoka po całym dniu temperatura powietrza często w nocy jeszcze wzrasta. Kiepsko spałem w powiewach źle zainstalowanej klimatyzacji. Dachy z cienkiej blachy wyją wprost wniebogłosy, gdy gęste, tropikalne deszcze walą w nie z całą mocą po nocach. Okna zaś są lekkie i nieszczelne, gdzieniegdzie zamiast szyb są same okiennice, woda deszczowa wlewa się więc strumieniami i zalewa podłogę.


Zapachy, smaki, indywidua, dźwięki, kolory, ruch drogowy, mentalność, w końcu przestają być interesująco oryginalne. Zaczynają irytować, a z czasem stają się nie do zniesienia, bo nawet na chwilę nie ma od nich odskoczni, powrotu do normalności.


„Normalność jest linoskoczkiem nad przepaścią anormalności”

Pisał Witold Gombrowicz. (Chyba o Kambodży.)


Wszystko nowe. Także poczucie bezpieczeństwa. To było w pierwszych dniach. Spałem, gdy przez okno mojej sypialni na drugim piętrze ktoś ukradł mi telefon. Nie wiedziałem jeszcze, że okna trzeba na noc zamykać i blokować. Wdrapali się na taras dachowy, mimo wysokiego ogrodzenia owiniętego szczelnie drutem kolczastym. Odsunęli metalową moskitierę, musieli być przy tym cicho jak duch i używać jakiegoś długiego chwytaka, żeby penetrować nim pokój przez szczebelki grubej kraty w oknie. A ja spałem. Szalonym ujadaniem cały dom obudziła wyczuwająca coś z sąsiedniego pokoju bohaterka artykułu pt. „Pies bąkinkąński”.


Pierwsze tropikalne zatrucie pokarmowe nie dodało mi otuchy. Kucharka w pracy podała kraby. Nie wiem, co w nich było. Ból bez dna, słabość do nieprzytomności, plamy w widzeniu; woda szła ze wszystkich otworów ciała i porów skóry. Utrata sił jest błyskawiczna. Piłem tylko wodę z kokosów przynoszoną przez Ewę, moją współlokatorkę i przyjaciółkę. Przez dzień czy dwa na wszelki wypadek trzymałem przy głowie telefon z wybranym numerem do rodziny, gdybym poczuł, że to ostatnia szansa, by coś im powiedzieć. Niewiele pamiętam.


(Nie chciałbym nikogo wystraszyć przed jedzeniem przepysznych krabów. Upewniajcie się, że są świeże. Najlepiej, żeby tuż przed przyrządzeniem i natychmiastowym podaniem krab był żywy.)


Ale oto najgorsze. Ówczesna wybranka mojego serca przestała odzywać się z Europy. Nie odpowiadała na wiadomości. Dowiedziałem się, że zdarzył się jakiś wypadek. Mogła być w Niemczech, Szwajcarii lub Afryce. Nawet jej mama, która tak mnie lubiła, powstrzymała mnie przed rzuceniem wszystkiego i przyjazdem do ich domu w Kairze. Niczego mi nie wytłumaczono.


Wtedy nadeszły dni Pchum Ben i wyjazd do Angkor Wat z Izą i Piotrkiem. Gotów byłem zeń zrezygnować, i w ogóle całą tę Kambodżę sobie odpuścić, żeby lecieć na inne kontynenty, poszukać złowrogo milczącej miłości życia. Na moje błagania jej mama wreszcie odpowiedziała, że: „[moja partnerka] leży chora. Rozumieją moje uczucia, ale na razie nie mają możliwości mnie przyjąć”. Przed wynajęciem odrzutowca do Kairu powstrzymali mnie nowi znajomi, którzy budowali przedpola serdecznej przyjaźni. — Nie chcą cię tam teraz — powtarzali mi w kółko. — Wyluzuj, nie rzucaj Kambodży, tyle zainwestowałeś w tę misję. Twoja kobieta musi to szanować, inaczej by cię nie puściła.

— Ona wie, że jej szukasz. I wie, jak cię znaleźć — ktoś dodał.


Dałem się przekonać. Z sercem na ramieniu, w gorączkowych myślach tonąc, wsiadłem w nocny autobus sypialny z Phnom Penh do Siem Reap.


Angkor Wat nie jest celem tej eskapady z czarną magią, stał się jednak tłem zdarzenia, które uzmysłowiło mi czary. Samo przebywanie w świątyniach poruszyło mnie do głębi. Coś tam we mnie tąpnęło, choć nie o tym jest ta historia. Jeśli stworzyłem wrażenie, że wszystko było źle, to niech Czytelnik przypomni sobie, że nic nie jest takie, jakim się wydaje i jak chciałaby wyobraźnia. Gdyby była jedynie beznadzieja, nie zostałbym w Kambodży. Owszem, bilans w owych szczególnych dniach mojego życia był raczej mroczny. Opowiedziałem swój stan wewnętrzny, aby Czytelnik rozumiał, że byłem sfrustrowany, zgorzkniały, może przestraszony. Czułem się obcy. Nie rozumiałem tamtych ludzi i chciałem choć na chwilę wrócić do normalności.


Czym jest normalność? Nie wiem — wyjrzyj przez okno; jeśli nie twoja, to

na pewno,

czyjaś normalność.


Tamte deszczowe dni w tropikalnych świątyniach spowodowały przemianę, dla której jeszcze nie mogę znaleźć najlepszych słów. W każdym razie gremium Czytelnicze rozumie moje wewnętrzne uczucia, a przynajmniej ich powody w chwili, kiedy Hindus wypalił, że „mam szczęśliwą twarz”. Pfff. Też mi coś.



 

Święty indyjski


Wróżby, owo swoiste oddawanie odpowiedzialności za swój los jakimś mocom, które nie mają choćby tyle kultury osobistej, żeby mi się przedstawić, bezustannie jednak o wszystkim decydują – nie mają miejsca pod moim dachem. A jednak święty kompletnie mnie zagadał. Wyglądał oryginalnie, lecz schludnie; posługiwał się elegancką angielszczyzną i nawet silny, południowoazjatycki akcent nie mógł przesłonić ogłady oraz wykształcenia. Kiedy żyje się moje życie, trzeba znać się na komunikacji. Ta zaś przebiegać lubi rozmaitymi ścieżkami i nasze pyszałkowato pewne siebie, uważające się za mądre szkoły można winić, że ze wszystkich sztuk ludzkiego świata, właśnie sztukę porozumienia doszczętnie pomijają w programach nauczania.


Szkoła powinna uczyć niepewności. Świat jest ukończony dla tych, którzy są pewni, choć właśnie im niektóre elementy obrazu świata poza ramkę wystają. Najgorzej, jeśli ukończony mędrzec jest zapalczywym estetą.

Rozejrzałem się. Dzień był jasny, rzeczka, mostek, plac w centrum Siem Reap. Półnagie, umorusane dzieci bez opieki dorosłych wdrapywały się na pochylone nad wodą drzewo i z pluskiem rzucały w płytką toń, roześmiane. Mijały mnie skutery i tuk-tuki, brzegiem jezdni drobni sprzedawcy popychali swoje wózki z jedzeniem i pamiątkami. Bywa, że złodzieje działają parami, jeden zagaduje, drugi „pracuje”. Nie miałem przy sobie nic cennego, a w najbliższym otoczeniu nie dostrzegłem nikogo podejrzanego.


Święty indyjski wyciągnął ze swojego portfela małą karteczkę i coś na niej naskrobał długopisem. Zmiął i kazał mi ścisnąć świstek w dłoni, nie wypuszczać. Zadawał mi potem pytania, jakbyśmy grali w państwa i miasta. Numer między jeden i dziesięć, ulubiony kwiat i kolor, mój wiek, kilka imion bliskich osób, ile mam rodzeństwa i dzieci. Przy tym notował coś na drugiej karteczce, którą schował. — Masz bardzo szczęśliwą twarz — podsumował — ale jesteś szczęśliwy tylko w czterdziestu procentach.

„I tak nieźle”, przemknęło przez mój umysł.

Święty używał słowa lucky, czyli fortunny, pomyślny i w tym sensie — szczęśliwy. Próbował mi bodaj powiedzieć, że moje oblicze w jemu tylko znany sposób zapowiada świetlaną przyszłość.

— Powinieneś być szczęśliwy, ale nie jesteś — zawyrokował.


„Geniuszu złoty!”, myślę sobie, „Einsteinie czytania w myślach! Jak na to wpadłeś, patrząc na moje przybite oblicze, na kaleki od obtarć i odcisków chód”. Święty przemawiał tonem wszechwiedzącego, wspominając często o swej umiejętności, a ściślej o „darze” czytania ludzi i wpływania na ich przyszłość. Po kilku minutach opowiadania o magii i wpływie obcych mocy na moje życie spytał, czy dam ofiarę na sierotki. Zanim odpowiedziałem, dodał, że przewidział i zapisał na kartce moje odpowiedzi. — Trzymasz je w dłoni! — wskazał mą pięść zaciśniętą na karteczce papieru — sprawdzimy? — chciał zrobić na mnie wrażenie. Pomyślałem: „a nuż zrobi na mnie wrażenie”. — Pokaż, co potrafisz! — uwolniłem z uścisku i podałem mu kartkę.


Schował ją w swej dłoni, którą wykonywał przez chwilę magiczne gesty, a namaszczenie w ruchach miał świątobliwe. Wypowiadał inkantacje w tajemniczym języku; można dostać gęsiej skórki z wrażenia. Rozwinął karteczkę i wspólnie ją przeczytaliśmy. Rzeczywiście, dokładnie odgadł wszystkie numery, kwiat, kolor, imiona. Sztuczka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Fala podziwu to znakomity moment do namówienia na więcej. Kiełkowało we mnie uczucie, że jestem mu (czyli sierotkom) coś dłużny za takie przedstawienie, a przecież kilka minut wcześniej ani nie chciałem się zatrzymać, ani nikogo słuchać, ani niczego dawać. Niby przedpłata do umowy pojawiało się owo „jakby poczucie winy”, że dam zbyt mało.


Czy zaskoczę Czytelnika mówiąc, że bardzo mi to przypadło do gustu? Od lat zajmowałem się komunikacją, w większej części będącej przecież sztuką manipulacji, i właśnie stałem przed wirtuozem tej gry. Emocja po emocji, bacznie obserwowałem, co działo się wewnątrz mnie. Wiedziałem dokładnie, co Hindus robił, lecz mimo to kierował moim przeżyciem. Pozwoliłem porwać się fali autentycznego podziwu, żeby zobaczyć, co wydarzy się dalej. Co poczuję i na co będę skory dać się namówić.


Umiejętności świętego indyjskiego bowiem nawet dziś, po kilku latach, budzą mój obiektywny podziw; i nie tylko mój. Przeczytałem o podobnych spotkaniach w wielu miejscach na świecie. A że cel tej eskapady był prawdopodobnie niemal kryminalny, to już zupełnie inna sprawa. Nie zapominajmy, że byłem w niewielkim mieście w środku tropikalnej dżungli, w sąsiedztwie ruin największej kiedykolwiek zbudowanej świątyni, w kraju Trzeciego Świata, gdzie po najokrutniejszym ludobójstwie w historii ludzkości ledwo opadł kurz. Jeszcze kilkanaście lat przed moim przyjazdem pokojowe organizacje przysyłały kontyngenty w obstawie uzbrojonych po zęby komandosów.


To idealne miejsce dla magii. Jeśli mam się o niej czegoś dowiedzieć dla siebie i innych, nadarzyła się intrygująca okazja.


Przyglądając mi się uważnie, święty rozpoczynał różne opowiastki. Niektóre z nich świetnie wkomponowywały się w moje życie i do nich dalej przylgnęła nasza rozmowa. Powiedziałem mu, że wiem, co robi, ale w ogóle go to nie speszyło. Przeciwnie!, naciskał żebym nie zapomniał o dzieciach z sierocińca. Jeśli zdecyduję się pomóc sierotkom (biedni dają kilkadziesiąt, średni w setkach, a bogaci nawet tysiące dolarów), on powie mi co zrobić z negatywną energią skupioną wokół mojej anielskiej i cudownej, uciśnionej złą siłą aury. Jak odczarować i do diabła, precz, te czary wysłać.


Rozbawiło mnie jego magiczne gadanie, ale Hindus mówił z wielką pewnością, tonem wiedzącego, rozumiejącego i znającego antidotum doktora. Czytelnik już wie, jakie emocje towarzyszyły mi w tamtym czasie. Doświadczałem chronicznego zmęczenia, uczuć chcących się komuś opowiedzieć, wygadać. Potrzebowałem, żeby ktoś je zrozumiał. Większość ludzkości ma okropny nawyk dawania złotych rad i zamiast wysłuchać, żeby zrozumieć, mówią o wszystkim, czego nie rozumieją tak, jakby rozumieli. Wiedzą lepiej i gotowi są ci to powiedzieć, a nawet w twarz wykrzyczeć.


Kiedy człowiek jest w kłopotach, a może nawet w depresji, ostatnią rzeczą, jaką chce usłyszeć jest: stary, jesteś w kłopotach, a może nawet w depresji!


Jakby człowiek w kłopotach i depresji sam całym sobą tego nie wiedział.


Złoci doradcy zaczynają swoje wypowiedzi słowami musisz, nie wolno, powinieneś, zostaw, nie myśl, to nie ma sensu; dodają moc jakże trafnych ocen i krytykę. Niekiedy dorzucą uczony wykład na nieporadność i, stąd, taką właśnie sytuację. O, i już.


Im bardziej jestem w pełnej dystansu Azji, tym więcej zastanawia mnie, skąd ludziom zachodniej kultury przychodzi do głowy, że kiedy opowiesz im o swoich kłopotach – nie wiesz, że masz kłopoty. Teraz oni muszą ci je uświadomić, jeszcze raz nazwać i, przy okazji, rozwiązać. Tu uznają sprawę za zakończoną.


Jest punkt widzenia, z którego można to podejście wziąć za obrazę, bo skąd bierze się czyjeś przekonanie, że nie potrafisz sobie poradzić? Wystarczy pomóc człowiekowi osiągnąć stan, w którym mocą swą ludzką będzie mógł logicznie pokierować własnym poczynaniem; nie zaś mówić doń, jakby niezdolny był do samodzielnego działania.


Wszyscy chcą dobrze, tylko nikogo nie interesuje, co czujesz;

oczy przesłonięte uczuć i emocji maską,

lecz właśnie tejże nie pomagają ci zdjąć.


Pewien typ człowieka bierze sprawy na następny poziom. Zwierzasz się, a taki ktoś, nieproszony, podnosi telefon, dzwoni. Opowiada twoją historię do słuchawki, nielogicznie przekręcając fakty, czym zdradza, że cię nie wysłuchał. Każe ci rozmawiać. Słyszysz obcy głos, on rozwiąże twój problem. Jeśli nie zechcesz tej pomocy, jesteś niewdzięcznikiem. Oni pracują nad rozwiązaniem twoich problemów.


Człowiek często sam wie. Wystarczy mu odrobina pokrzepienia przy rozbijaniu przytłaczającego głazu na znośne części, z którymi poradzi sobie jedna po drugiej. Potrzeba przestrzeni dla ujścia, odrobiny miejsca na ustąpienie ucisku i nabranie powietrza. Nic więcej: tylko słuchać, rozumieć; można zaoferować pomoc z tym zastrzeżeniem, że odmowa jest tak samo dobra, jak jej przyjęcie. A może padnie prośba o poradę lub pomoc. Wtedy – doradzić, pomóc.


Święty indyjski był w tym znakomity. Z niebywałą wprawą uwalniał moje myśli, gorzkość, frustrację. Całym umysłem pilnowałem się, żeby nic istotnego mu nie powiedzieć, ale wywoływał we mnie stan i wrażenie, jakby zdjął mi maskę i patrzył na wylot. Jakbym już nic nie miał do ukrycia, a przecież niczego mu nie powiedziałem. Posługiwał się słowami, którymi przekonywał moje uczucia, że je zna, choć żaden z nas ich nie nazwał. Siła tego otwarcia, z którą ruchem niemal wybuchowym chciały ze mnie wyjść pieczołowicie skrywane, najgorsze emocje i najczarniejsze myśli, wzbudziła we mnie zakłopotanie, ale również niekłamany podziw dla umiejętności Hindusa. Ważyłem słowa, ukrywałem fakty prowadzące do mnie i moich bliskich, nie wspomniałem moich prawdziwych zmartwień, ale on i tak mnie rozumiał.


Nikt z najżyczliwszych ludzi, którzy mnie bodaj rozumieli, mi tego nie dał.


Magia.



Poczułem, jak potężną miał nade mną przewagę. Dotarł do kilku wrażliwych dla mnie zagadnień i wykrył je, trochę się przy nich zatrzymał, sprawdzając co jeszcze zrobi na mnie wrażenie. (Nie pozwolił mi też zapomnieć o sierotkach).


— Masz ciężką pracę — rzekł — nigdy tak ciężko nie pracowałeś. To boli. Chcesz, żeby wszystko było pod kontrolą, a nie jest. Ale nie martw się, kiedy minie ból, wszystko opanujesz. Jesteś prędki, przez to inni cię nie rozumieją. W dobrym czasie otoczą cię właściwe osoby i zostaną tak długo, jak będą potrzebne, albo do końca. Ludzie cię podziwiają: jesteś zdecydowany, nie masz granic, ale to sprawia, że się ciebie boją. Pójdą za tobą, jak zostawisz czas, żeby nauczyli się ufać. Nigdy nie bierz strachu za doradcę. Nigdy się nie bój. Strach jest najgorszym doradcą zarówno do podjęcia, jak i nie podejmowania decyzji. Twoja rodzina cię kocha, ale jest daleko. Jesteś samotny, nikt nie zna twojego cierpienia.


Takie rady nie od parady przeczytać można w każdym przysłowiowym „amerykańskim poradniku dla akwizytorów” i świetnie wpasowywały się w moje uczucia (oraz pragnienia). Jak horoskop. Wróż umyślnie nie dał mi ani sekundy na przemyślenie zdarzeń. Silne wrażenia, jedno po drugim, spiętrzały się i prowadziły do rozluźnienia. „Jak on wszystko rozumie”, zdawało mi się. Bez ustanku przy tym karmiłem tę wewnętrzną myśl dyżurną. To jest spektakl.


Hindus wszedł na nowe tory. Powiedział mi o przyszłej kobiecie mojego życia, o wzajemnej miłości, rodzinie, o tym kiedy umrę (oczywiście staro i w otoczeniu kochającej, troskliwej rodziny), oraz że będę miał wielki majątek. Czytelnik domyśla się, że tym ostatnim mężczyzna przygotowywał mnie na daninę, bo – skoro będziesz, kolego, bogaczem, co ci szkodzi dać mi dziś mnóstwo pieniędzy?


Potem powiedział o mojej partnerce.

— Twoja kobieta jest bardzo nieszczęśliwa, nie umie sobie z tym poradzić i mści się na tobie — w tym momencie zdradziłem się kompletnie, kiwnąłem głową na potwierdzenie. — Nie możesz spać, nie możesz jeść, nie możesz pracować, myśleć o niczym konkretnym, choć masz w głowie miliony myśli. Wężowiska jadowitych myśli. — („Jasnowidz, czy co?”, pomyślałem). — Ona opuściła cię, chociaż kocha, ale nie jest w stanie podjąć ostatecznej decyzji. Nie odgadniesz jej, ktoś albo coś jest między wami. Może to być nawet ktoś bardzo jej lub tobie bliski. Ona sama nie może się tym podzielić, ani tego odeprzeć, gra. Przez jej serce przechodzi piorun, ból, ona nie chce być zła, ale znęca się na innych. Owładnęły nią ponure myśli, chora ambicja, frustracja.


Te wynurzenia zdawały mi się, niestety, trafne. Chciałem bronić ukochanej, ale Hindus sprawiał wrażenie zaznajomionego z ostatnimi wydarzeniami w moim związku i, przyznam szczerze, zjeżył mi się włos na grzbiecie. Słowa świętego indyjskiego tak współgrały z faktami, że ich zaskakującą przenikliwość z łatwością można wziąć za magię. Skupiłem się, żeby nie dać się kupić do końca, nie ulec tak chcianemu wrażeniu, że wszystko przejrzał i już wie. I dokładnie poradzi mi, co zrobić.


Mówił długo. Z każdą minutą jego opowieść była coraz ciemniejszą. Tym jaskrawiej i jaśniej spomiędzy chmur przebijały się promyki jakże kuszącej obietnicy. Hindus zna źródła i wyjaśnienie moich trosk oraz zmartwień. Tu i teraz, dziś, wszystko mi powie. Nosiłem długo ciężkie uczucia, tymczasem święty indyjski oferował mi kamień z serca, ulgę. To już jest tutaj, między nami. On mi powie, a ja będę wiedział. Nastanie koniec bólu, a początek zrozumienia. To nie będzie bolało i kosztuje niewiele w porównaniu z cierpieniami, które mnie przenikają. Ależ pokusa! Jak mocno człowiek, zbolały i smutny, pragnie uwierzyć w jak ręką odjął!


W końcu hinduski mag powiedział:


— Ona wysyła do ciebie czarną magię.


Poczułem wręcz fizycznie, jak od głowy do stóp przeszła przeze mnie fala chłodu. Nie był to chłód przerażenia, lecz ulga. Ochłonąłem.


Też mi co. Mam kłopoty, człowieku, a ty mi baśnie opowiadasz! Wyobraziłem sobie moją partnerkę, stojącą nad dymiącymi kolbami i odmierzającą proporcje eliksirów. Absurd.


A jednak zostałem z wróżem. Jego słowa koiły, a mi potrzeba było jedynie zrozumienia. Miał nieprawdopodobną zręczność w dawaniu tego uczucia. Nie miałem z kim porozmawiać, żeby nie przerwano mi zaraz gotową poradą, przywołaniem do porządku. Święty wiedział, co robi: zauważył więc, że się zmieniłem, rozluźniłem.


Dał mi mantrę do medytacji. Powtarzać sto osiem razy dziennie. Dostałem przepis na talizman przeciw skierowanej we mnie czarnej magii. Zebrać kilka przedmiotów, zawinąć w płótno i wyrzucić za siebie do wody, nie oglądać się, odejść. Dał mi kamyk, noszenie go przynosi wewnętrzny spokój. Za kilka lat zaczną się wielkie czasy. Osiągnę to, po co karma przysłała mnie na ziemię. Będę z tego znany.


Najbardziej jednak, kiedy… jakby… rozeszła się podniosła atmosfera i nie miałem już złudzenia o kuglarstwie, zresztą niezwykle zręcznym, Hindus okazał się świetnym słuchaczem. Przestałem się skradać i ukrywać myśli. Powiedziałem mu w kilku słowach, co mnie spotkało, jak się czuję. A on posłuchał. Nie powiedział, że źle czy dobrze. Trzymał się tej czarnej magii, w czym wydał mi się śmieszny, ale coś w tych czarach było. Bo czy coś takiego właśnie – niedopowiedzianego, nieodgadnionego, mrocznego – nie tłumiło mnie i mojego życia? Jak terapeuta albo życzliwy człowiek powiedział mi kilka słów o odsunięciu złych myśli, o nie celebrowaniu bolesnych przeżyć, spraw i wydarzeń, na które nie ma się wpływu. Ot, co.


Po godzinie rozmowy w tym pięknym, jasnym dniu nad rzeczką leniwie przecinającą centrum Siem Reap, z kamykiem w kieszeni, z wdzięcznością za pół godziny wysłuchania, zrozumienia i za przypomnienie mi na kilka chwil dawno zapomnianego wewnętrznego spokoju, oddałem mu pewną ilość legalnych w Kambodży środków płatniczych i – pogrążony w zadumie – oddaliłem się od indyjskiego świętego. Na odchodnym, wsuwając mi w dłoń małą karteczkę z przepisem na talizman i z tekstem mojej mantry, wróż przypomniał mi:


— Tak, jak napisałem — rzekł — zbierz te przedmioty, zawiń je w materiał, zawiąż i taki talizman wyrzuć do wody za siebie, daleko. Nie obejrzyj się, odejdź.


Przytaknąłem i podziękowałem. Do samego końca pozostał niezłomnie uprzejmy. Dodał za mną raz jeszcze, że niedługo będę odnosił wielkie sukcesy; jakże kusząca to i intrygująca myśl. Nie trzeba wielkiej wnikliwości, żeby rozumieć jego do mnie żal: obiecał mi bogactwo, a ja dałem mu najwyżej tyle, ile dają biedni…


Z oddali jeszcze wypowiedział w stronę moich pleców:

— Ona śle do ciebie czarną magię. Wyrzuć z serca tę kobietę.


Czytelnik zapyta: i co?

Otóż co: wróż miał rację i wyjaśni to następna część.


 

Koniec części pierwszej, magicznej. W części drugiej powiem o tym, skąd się bierze czarna magia, oraz jacy ludzie mnie w jej arkana wprowadzali. Magiczne różdżki, eliksiry i zaklęcia, uroki. I w jaki sposób czarnej magii użyła moja miłość. Uwierzycie?...


81 wyświetleń3 komentarze
  • Facebook - Grey Koło
  • Instagram - Grey Koło
  • YouTube - Szary Koło
Przeczytaj również:
bottom of page