top of page

Kambodża. Przyjazd i początek...


Pomnik Niepodległości w centrum Phnom Penh
Independence Monument, Phnom Penh


W sierpniowe popołudnie w 2015 roku przyleciałem do Kambodży.

Przyjechałem o dwóch walizkach, z jednym tylko z moich licznych instrumentów muzycznych i z rocznym kontraktem w kieszeni. Wyszedłem z lotniska w Phnom Penh. Jak wybuchający granat, po raz pierwszy uderzyło we mnie gorące, wilgotne powietrze Kambodży. Rozpoczął się


Doktorat z cierpliwości



 

Odebrała mnie młoda kobieta imieniem Eden. Przyjechałem zastąpić ją na stanowisku dyrektora najstarszej szkoły muzycznej w Kambodży. Pochodziła z Tajwanu; uczyła gry na instrumentach, zarządzała szkołą oraz rozwijała edukację artystyczną – dziedzinę w kraju Khmerów nową i, z wyjątkiem sztuki tradycyjnej, zaniedbaną. Po kilku latach w Kambodży Eden chciała wrócić do swojej ojczyzny, by założyć planowaną od dawna rodzinę. Wychodziłem z phnompeńskiego lotniska oszołomiony podróżą, przeprowadzką oraz wydarzeniami, które tego dnia przywiodły mnie w to miejsce. Przez zmęczenie i nadmierną ilość wrażeń z trudem ufałem własnym zmysłom.


Rozpoznała mnie, z daleka machała na powitanie. Dalekowschodni, niemal wojskowy dryl Eden przykuł całą moją uwagę. Jej wyprostowana, surowa postać oderwała mnie od własnych myśli, otoczenia, abstrakcyjnej w swej istocie i w moim odczuciu sytuacji, w której na własne życzenie się znalazłem. Nie wiem, czy to bardziej z niedowierzania, podekscytowania, czy od wilgotnego powietrza tropików czułem, jakby brakowało mi powietrza. W duchu głos mój wewnętrzny powtarzał: ja naprawdę to zrobiłem!


Tajwańską twarz Eden widziałem wcześniej w okienku na ekranie komputera, ale żywa postać przede mną wyglądała jak z filmu; trudno uwierzyć w jej istnienie. Z chwilą naszego pierwszego spotkania doświadczyłem całkowitej inności tej kobiety, jej do szpiku kości odrębności ode mnie, naszego obopólnego rozdzielenia obyczajem, oczekiwaniami, reakcjami, nazywaniem rzeczy i braniem ich w rachubę. A jednak z mojej towarzyszki biła życzliwość i owa wschodnia usłużność, z którą nie byłem jeszcze zaznajomiony. Dalekowschodnia, kobieca postać jak z innego świata i ludzie wokół – oddzielni od nas – intrygowali mnie. Ich spojrzenia były niczym krzyżacka tortura kroplą wody: jedna czy kilka kropel nie sprawia różnicy, lecz równomierne, długotrwałe kapanie prowadzi do szaleństwa. Wszechobecne mną zdziwienie poczęło budzić ziarnko niepewności. Jestem w Kambodży! Ja sam wobec wszystkiego i wszystko wobec mnie. Jestem obcy. Spojrzenia ludzkie – zaciekawione, zdziwione, zbyt długie i z podniesionymi brwiami – wymownie odmawiały mi wtopienia się w tło, czego najbardziej właśnie po długiej podróży pragnąłem.


Nienaganna angielszczyzna Eden podszyta była „zjadającą” końcówki wyrazów, zmiękczającą słowa melodią języka mandaryńskiego. Wymowa kobiety zdawała się być całkiem czytelną, a jednak myliła niczym film, w którym napisy na ekranie nie zgadzają się z kwestią wypowiadaną przez aktora. Jakże obcą zdawała mi się ta kobieta. Sztuczna i odprężona zarazem; a jednak sztuczna całkiem inaczej, niż my byśmy byli sztuczni; zrelaksowana w zupełnie innych gestach i czynnościach, w zaprzeczający własnej powadze sposób, jakim człowiek zachodniej kultury nie pozwoliłby sobie odsłonić się przy ludziach.


Podjechał samochód. Uśmiechnięty kierowca uwinął się z moimi walizkami i w swej uczynności prawie wyrwał mi z ręki instrument, którego za żadne skarby nie chciałem chować w bagażniku. Moja towarzyszka powstrzymała nieszczęśnika ostrym jak cięcie brzytwy tonem, a przez mężczyznę (i przez mój grzbiet) przeszedł prąd. Kobieta natychmiast wróciła do zwykłej rozmowy jak gdyby nigdy nic. Kierowca zaś pokornie zgiął kark, otworzył przed nami tylne drzwi, schował się za kierownicą i czekał.


Na znak ruszyliśmy. Za oknem wygodnego samochodu przesuwały się sceny jak z tłocznych miast w filmach i powieściach wojennych rozgrywających się w tropikalnej Azji. Tak właśnie widziałem Kambodżę po raz pierwszy. Jak na ekranie. Myślałem dotychczas, że filmowe ulice egzotycznych miast wyglądały na brudne, ciasne i tłoczne, bo była tam wojna, lecz one po prostu tak wyglądają; nie pomogło mi to w adaptacji do nowego otoczenia. Na tylnej kanapie wygodnej toyoty chłonąłem moją dziewiczą przejażdżkę wąskimi, tłocznymi zakamarkami Phnom Penh. Klimatyzowane auto chroniło mnie przed zbyt nachalnym pierwszym kontaktem z rzeczywistością zza okna. Przed obcym zapachem kraju, którego nigdy nie zapomnę. Ani kraju, ani zapachu.


Tuktukiem przez świątynie Angkor Wat
Tuktukiem przez świątynie Angkoru

Jeszcze kilka tygodni wcześniej zdawało mi się, że ta podróż to mrzonka. Niełatwą decyzją, z biletem w jedną stronę – zmieniłem otoczenie, styl życia, pracę, wszystko. Z pierwszym uderzeniem mokrego gorąca, tego ukropu oblepiającego ciało w ułamku sekundy niczym powietrze chciwie wdzierające się w próżnię, nieznany świat wybrzmiewający obcymi językami, obca kultura i niezrozumiali ludzie wypełnili puste miejsce po wszystkim, co dwadzieścia dwie godziny wcześniej zostawiłem w Warszawie. Nikogo tu nie znałem. Nie wiedziałem, co mnie spotka. To było fascynujące i przerażające zarazem.


Odrywając się od płyty Lotniska Fryderyka Chopina opuściłem wszystko, co tamtego dnia można by zmieścić w słowie „dotychczas”. Zostawiłem w Polsce i Europie trzy dekady swojej wędrówki, rodzinę, przyjaciół, przedmioty życia codziennego, setki książek, zawieszonych planów, tysiące wspomnień, ciąg lekcji, porażek i sukcesów, które można opisać słowem kariera. Wszystko, co było dla mnie punktem odniesienia, co mnie w jakiś sposób definiowało, zostało w kartonowych kapsułach czasu w piwnicy moich rodziców i na poddaszu obszernego domu przyjaciół w Pruszkowie. Tak rozpoczyna się ta historia.


 

Phnom Penh przyjęło mnie dziesiątego sierpnia. Zszokowany zapachem osnuwającym jego ulice odniosłem wrażenie, że na mój przyjazd się nie umyło, ale to miasto właśnie tak pachnie i są ludzie, którzy ów zapach mają za przyjemną woń domu.