Gdyby ktoś obudził mnie w środku nocy i zapytał:
— Czym jest Kambodża? Pierwsza myśl!
Odpowiedziałbym:
— Kambodża to stan umysłu…

Takich stolic i kultury, jakie zbudowali Khmerzy, nie mieli Sumerowie, Egipcjanie, Grecy, Rzymianie, Majowie, Chińczycy, Indusi ani żadna inna cywilizacja aż do rewolucji przemysłowej. Nie mówię, że kultura khmerska była lepsza, doskonalsza ani bardziej humanitarna. Mówię, że Khmerzy mieli rozmach.
Doprawdy, już dziewięćset lat temu pokazali grandeur, o jaki trudno nawet w XXI wieku.
Cykl „O Kambodży”
Początkowo miał być to jeden artykuł z garścią ciekawych faktów. Pracując nad tym tekstem, tak jak później nad całym Doktoratem z cierpliwości, przechodziłem wzloty, upadki, objawienia i okresy frustracji, bo Kambodżę opowiedzieć jest niełatwo. Nim nabrałem dyscypliny, na przemian zaczynałem pisać i przestawałem, czasem na całe miesiące. Tekst rozrastał się, zmieniał, kasował i odrastał. Zdobycie prawdziwej informacji o Kambodży wymaga cierpliwości archanielskiej; nie wiedziałem o tym, kiedy zabierałem się do tej syzyfowej pracy.
Przebrnąłem przez setki artykułów, stron internetowych, fragmentów książek, encyklopedii, bardziej i mniej wiarygodnych blogów. Przewertowałem niezliczone publikacje akademickie dostępne on-line, z notatek i z pamięci przywołałem dziesiątki rozmów. Miesiącami przedzierałem się przez kilka obszerniejszych publikacji obcojęzycznych, co noc tłumaczyłem fragment ze zwyrodniale naukowego, obcego mi żargonu. Po angielsku, po polsku, po troszeczku; uczyłem się o Kambodży rzeczy, które nie przyszłyby mi do głowy pomimo zamieszkania w Azji ponad pół dekady temu.
Wyszlifowana latami międzynarodowej pracy biegłość mojej angielszczyzny padła na kolana przed ponad pół tysiącem obcych mi słów w ledwo stukilkudziesięciostronicowej publikacji naukowej z lat czterdziestych XX w. Niektórych z użytych w niej terminów nie znałem nawet w języku polskim, dlatego najpierw musiałem zapoznać się z ich znaczeniami. Czynności te spowolniły moją pracę przynajmniej o kilkadziesiąt godzin, czyli o kilka tygodni roboczych.
Myślałem nieraz, że wszystko to na nic. Wyszukiwałem interesujące fakty, ciekawostki historyczne, by chwilę później odkryć sprzeczne informacje. Wyłowienie szczypty solidnej wiedzy z oceanu dezinformacji zajęło mi setki godzin. Zastanawiam się, jak inni nad tym panują. Na pewnym etapie odłożyłem pisanie „O Kambodży”, by poświęcić kilkadziesiąt godzin na naukę weryfikacji prawdziwości informacji. Nie był to jedyny raz, gdy przerwałem pracę nad pisaniem, aby się do niej lepiej przygotować.
W tym procesie wyłoniła mi się tendencyjność związana z tym, kto pisze.
Czy jest to człowiek lokalny,
rząd, czy organizacja pozarządowa;
czy naukowiec khmerski, lub indyjski
(kultura Kambodży w ogromnym stopniu
opiera się na spuściźnie hinduizmu),
czy zachodni;
ale skoro zachodni,
to czy raczej europejski, czy amerykański,
i czy kolonialny, postkolonialny, a może neutralny;
czy skłania się ku teorii kolonizacji indyjskiej w Kambodży,
czy raczej przekonuje, że Khmerzy doszli do potęgi
bez ingerencji z zewnątrz;
czy może ten ktoś jest misjonarzem, pasjonatem,
czy stricte akademikiem,
ale: czy historykiem, lingwistą, czy antropologiem;
czy może w swoim résumé profesorskim
zapomniał dodać, że profesorem jest od mostów,
a o Kambodży z nudów pisze;
a może jest podróżnikiem,
i wówczas: czy podróżnikiem prawdziwym,
czy małostkowym, popularnościowym;
czy może to dziennikarz szukający najwidoczniej sensacji,
gdzie jest potencjał jej rozdmuchania;
czy może to teoretycy-spiskowcy dziejowi
skryci pod zgrabnie skrojonym płaszczykiem z słów i idei,
którzy szukają uwagi i sławy
ulegając efektom potwierdzeń
i myśleniu życzeniowemu.
Ileż razy w glorii ukończenia przechodziłem przez linię finiszu, aby za sprawą jednej, dodatkowej strony materiałów źródłowych zorientować się, że tych kilka moich akapitów jest stronniczych i krzywdzą kogoś, komu przez niedostateczną dociekliwość nie dałem głosu. Czasami jest to tylko kwestia zmiany słowa, dodania dwóch zdań, ale bywa, że trzeba skasować kilka tysięcy słów artykułu i napisać wszystko od początku lub zaniechać.
Są też w Kambodży tacy, którzy nie mogą zabrać głosu i tylko dobrzy, odważni ludzie przemawiają w ich imieniu. To ci, za których można światu jedynie być wdzięcznym, ale moje serce rozdarte jest palącą potrzebą ich istnienia.
Akapit, przez który Czytelnik właśnie się przeprawia, jest gwoli wyjaśnienia, że nie tyle się poddałem, co nie dałem. Wciąż gromadzę materiały dla cyklu „O Kambodży”; mam ich przynajmniej na osiem różnorodnych artykułów. Praca nad tym cyklem jest dla mnie słodko-gorzką torturą, bo najwięcej chciałbym skupić się na uwodzących, oszałamiających cudach, edenach i ambrozji tego kraju. Pragnę opowiedzieć też o trudach życia w Kambodży i o tym, jak odsłoniła ona przede mną złowrogie echa swych niedawnych tragedii. Wspomnienie tych ostatnich powoduje owo dławiące uczucie w krtani oraz wilgoć w kącikach oczu, gdy chciałoby się ukryć w dłoniach twarz. Dlatego podzieliłem wysiłki na porcje i będę pisał na przemian, raz na słodko lub gorzko, a raz coś z rozpoczynającej się tutaj serii.
To jest do niej wstęp.
Doktorat z cierpliwości będzie rósł przez długi czas i nie tylko Kambodża, lecz także ludzkość będzie jego sceną.
Azja Południowo-Wschodnia
pełna jest starożytnych zabytków i artefaktów, sekretnych gestów, przesądów, tabu i oczekiwań społecznych. Niektóre miejsca regionu sprawiają wrażenie nieprawdopodobnie nowoczesnych, lecz w istocie takimi są tylko z wyglądu. W tym zakątku świata nawet młodzi ulegają tradycji i konwenansom, chociaż mamy już XXI wiek. Być może trafniej byłoby powiedzieć, że to na Zachodzie pewne wartości odeszły do lamusa, przeterminowały się, lub może rozwój społeczny Wschodu i Zachodu podąża odmiennymi ścieżkami. Azja idzie własnym torem, a Zachód w swoją stronę, co — jestem przekonany — kiedyś się wyrówna i zejdzie na wspólną ścieżkę.

Kambodża
Nie ma wątpliwości, że w Kambodży — ponad wszelkie świętości — najważniejsza jest rodzina.
Rodzina może wszystko, choć niezupełnie w takim sensie, jaki najprędzej na myśl przychodzi. W odpowiednim czasie kambodżańskie ognisko domowe otrzyma na tym Blogu oddzielny artykuł. Tymczasem jesteśmy w Kambodży takiej, jaką ona naprawdę jest na tyle, na ile wiadomo. Na własne oczy zobaczymy, jak ta tradycyjna, stała i niewzruszona kraina oscyluje, migoce, przeobraża się. Można odnieść wrażenie, że kalejdoskopy jeżdżą do Kambodży robić doktoraty z kalejdoskopii.
Wiekowi słuchacze moich kambodżańskich opowieści nieraz dzielą się ze mną refleksją, że:
— Tak dawniej wyglądał świat!
Seria „O Kambodży” nie ma być literacką i przygodową, choć wszystkie przygody opisane na Blogu są moim udziałem. Cykl opierać się będzie na faktach, wydarzeniach, liczbach, a osobiste doświadczenia oraz opinie będą w nim wyraźnie oznaczone.

Będzie o tym, jaka Kambodża
naprawdę jest na enigmatycznych kartach swojej historii; czego jesteśmy pewni oraz co nam się tylko zdaje. Nie będę zajmował się polityką, choć byłem jej blisko. Poznałem się z kilkoma ministrami rządu, a moje zdjęcie raz było opublikowane na oficjalnym profilu premiera Kambodży, przez co niektórzy Khmerzy nabierali w mojej obecności powagi i czoło jakby niżej trzymali. Na oficjalnych uroczystościach państwowych i międzynarodowych sadzano mnie nie tak daleko od króla. Jadałem obiady i spotykałem się w modnych kawiarniach w towarzystwie kambodżańskich księżniczek. Takie drobiazgi są niezauważalne w świecie Zachodu, ale w Azji gest, odległość oraz ustosunkowanie, to równoległy świat, który rozgrywa się poza słowami i głośniej od nich przemawia.
Kambodża jest, jak Nauka: niewiele wiadomo na pewno i każda nowa informacja odsłania nieproporcjonalnie większe pole niewiedzy. Tu tkwi kolejna przewrotność, bo z tego co wiemy i ze sposobu, w jaki innych rzeczy nie wiemy, wynikają mosty łączące wyspy wiedzy rozproszone na oceanie tajemnicy.
Królestwa Khmerów nie można dokładnie opisać, bo wymyka się ono logice, zostawia szerokie pole interpretacjom, omamia zmysły, zwodzi nawet wytrawnego obserwatora. Wiele wiarygodnych i opartych na rozsądnych tezach publikacji o Kambodży wzajemnie się kłóci, a nawet wyklucza. Licznych spraw życia codziennego trzeba się domyślać, znać swoisty kod podskórny tej kultury.
Zresztą — lokalnym tokiem myślenia — po co dociekać, skoro i tak „wiadomo”?
To niewinna sztuczka Tradycji i jej podobnych Rzeczy.
Ludzie Kambodży przez długie stulecia powściągliwi byli w pisaniu o sobie. Być może przywiązani byli do „tu i teraz”, przez co nie odczuwali pokusy, by zostawiać potomnym teksty o własnych czasach. Jedynie królowie i najmożniejsi kazali wykuwać w kamieniu peany na swą cześć z litaniami zdobyczy, trofeów, osiągnięć oraz z listami dobrych uczynków. Może dla królów, jako bogów, przywilej ten był zarezerwowany. Kraj leży jednak pośrodku odwiecznych szlaków handlowych, dlatego wieści o khmerskich praprzodkach dotarły do nas dzięki przejeżdżającym przez ich ziemie wyprawom oraz poselstwom z innych cywilizacji. Obcy podróżnicy już niemal dwa tysiące lat temu wyrażali ogromny podziw dla Khmerów. Poselstwa tych ostatnich przyjmowano na dworach królów i cesarzy w odległych krajach.
Wiedza autora
Wiedzę o przeszłości Kambodży zdobywałem nie zawsze z zamiarem pisania, jestem po prostu ciekawy historii tego kraju. Wiedzę społeczną czerpałem z życia codziennego i z długich rozmów z moimi khmerskimi pracownikami pochodzącymi z rozmaitych lokalnych grup etnicznych. Potężną wiedzę o relacjach społecznych, o niewidzialnych a palących problemach, dała mi znajomość ze znakomitą khmerską badaczką, która podróżuje po kraju i upodabnia się do miejscowych, aby zyskać ich zaufanie i obserwować oraz naukowo analizować zjawiska społeczne i kulturowe.
Jak i dlaczego badaczka upodabnia się do odwiedzanych plemion? Zbliża się do nich słownictwem, akcentem, doborem gramatyki, elementami ubioru, swobodnym zachowaniem pozostającym w zgodzie z miejscowymi normami, przy czym wcale nie oznacza to swobody w naszym tego słowa rozumieniu. Warto wspomnieć, że rozmaitość etniczna Kambodży jest ogromna; niektóre z lokalnych grup izolują się od świata, a nawet od sąsiednich wsi, których mieszkańcom okazują niechęć. Zaufanie jest więc dobrem deficytowym, a z każdą grupą etniczną lody przełamuje się w inny sposób. Wielką rolę gra kambodżańska, de facto azjatycka rodzinność, a to o stopień niżej od plemienności.

Niejednego dowiedziałem się od profesorów z mojego Królewskiego Uniwersytetu Sztuk Pięknych w Phnom Penh oraz od innych Khmerów. Wiedzę o kulturze uzyskałem z licznych źródeł mówionych, pisanych i, nade wszystko, sam uczestniczyłem w pracy nad rozwojem kulturalnym w środowisku szkolnym, akademickim, rządowym i pozarządowym. Współpracowałem z głównymi twórcami czy też odrodzicielami kambodżańskiej tożsamości w sztuce.
Wiele czasu poświęciłem na własne studia. Garści ciekawostek dostarczyło parę rzadkich podręczników do nauki języka i moje rozmowy z „panem od khmerskiego”. Bywałem w muzeach, dwukrotnie zwiedziłem Angkor Wat, zajrzałem do rozmaitych wydawnictw, przejrzałem pewną ilość artykułów w kilku językach. Wikipedia potwierdza lub przeczy niektórym informacjom, lecz dzieli się przy tym ciekawymi źródłami, często trafnymi i pomocnymi.
Przede wszystkim — przez ponad dwa i pół roku mieszkałem w Kambodży dociekając jej.
Rozpoczynająca się tutaj seria „O Kambodży”, mimo znacznych rozmiarów, jest telegraficznym skrótem tego, co przeczytałem, wysłuchałem, obejrzałem. Postaram się mówić interesująco, aby ułatwić tę drogę, i aby cierpliwy do końca tekstu Czytelnik Doktoratu mógł zamknąć kartę Bloga czując się choć odrobinę bogatszym.
Jak myśleć o Kambodży
W dniach, w których piszę ten artykuł, od jakiegoś czasu mieszkam na hinduistycznej wyspie Bali. Paradoksalnie ma to kluczowe znaczenie dla mojego rozumienia Khmerów i ich historii. Bliska, codzienna relacja z Balijczykami pozwoliła mi poznać myśl hinduizmu z jego obyczajami, praktykami i zabobonnością; ten swoisty sposób na życie. Khmerzy przez około półtora tysiąca lat praktykowali głównie hinduizm i dopiero kilkaset lat temu, za przykładem swych królów, zaczęli skłaniać się ku buddyzmowi.
Przez niemal całą historię kraju obydwie te wielkie religie współistniały pokojowo. Znajduję między nimi dość znaczne podobieństwa (a może lepiej: paralele), chociażby obserwując religijność wyznawców, ceremonialność, sztukę, w tym taniec tradycyjny Khmerów, który wprost nawiązuje do tradycji hinduistycznej i z niej się wywodzi.

Można ulec wrażeniu, że tak piękne i harmonijne współistnienie obydwu religii Wschodu możliwe było wszędzie. Jesteśmy w Kambodży – z dala od indyjskiej kolebki obydwu doktryn; mówię więc o wyjątkowych okolicznościach kulturowych, w których koegzystencja różnych wierzeń była możliwa, a w dodatku zachodziła (i zachodzi) w otoczeniu wierzeń pierwotnych. Niejeden Czytelnik zapewne pomyśli ciepło o dobrych ludziach żyjących obok siebie pomimo dzielących ich różnic, lecz to niezupełnie tak wyglądało. O wspólnym, legalnym istnieniu hinduizmu i buddyzmu piszę w artykule O Kambodży: historia; dwie religie po prostu opłacały się. Dominujący hinduizm stawiał króla na równi z bogami, ludzie zaś podzieleni byli na kasty i wielu z nich pozostawało niewolnikami. Dla władzy i możnych to oznacza same korzyści. Z drugiej strony wyznawcy buddyzmu chętnie pielgrzymowali na ogromne dystanse i tworzyli szlaki, co sprzyjało handlowi i stymulowało rozwój ekonomiczny. Dzięki dwóm religiom władcy Kambodży mogli wzmacniać władzę i rozszerzać imperium.
A potem zbudowali do dziś niedościgłą, największą w historii ludzkości świątynię, w której kazali oddawać sobie cześć. Było to dziewięćset lat temu.
Mieszkańcy Bali pomogli mi zrozumieć kluczowe aspekty hinduizmu i jego niebywale rozbudowanej mitologii, która dla nich jest przedmiotem wierzeń, jak mitologia grecka dla starożytnych Greków. Khmerzy są obecnie narodem w zdecydowanej większości buddyjskim, więc dopiero obcowanie z Balijczykami uświadomiło mi mnogość kulturowych i duchowych pozostałości hinduizmu niewidzialnych wcześniej dla moich oczu a wciąż obecnych w Kambodży. Obydwie religie pod parasolem buddyzmu nadal do szpiku kości przenikają się w kambodżańskiej kulturze. Obrazu duchowości dopełniają szczątki wciąż praktykowanych wierzeń pierwotnych, animizmu i kultu przodków. Khmerzy wierzą w duchy, których domeną jest noc; wspominam o tym na wypadek, gdyby podróżnik zastanawiał się, dlaczego kambodżańskie ulice całkowicie wyludniają się nocą.
Czytelnik mój rozumie teraz, iż nie studiowałem historii na uniwersytecie, a zaspokajałem własną ciekawość Kambodży, której mi nie brak. Nie zwalniam się tym sposobem z odpowiedzialności za treść bloga, ale dla szczegółowych studiów odsyłam do rzetelnych źródeł. Uznałem jednak, że skoro mam śmiałość pisać o nie swoim kraju i tłumaczyć go swoim ludziom, powinienem opowiedzieć o genezie tamtego obcego ludu, o jego dziejach oraz istotnych cechach. Staram się zachować bezwzględną zgodność faktów, ale same fakty są domeną bezdusznych, katalogujących je ksiąg. Dla Bloga najważniejsze jest przedstawienie kontekstu wynikającego z tych faktów.

Gdy w przyszłości Czytelnik zanurzać się będzie w serii „O Kambodży”, lojalnie uprzedzam, że w tej części świata istotne pytania niemal nigdy nie mają jednoznacznej odpowiedzi. To chyba mniej więcej jak u nas, z tą tylko różnicą, że w Azji nikt nie ukrywa, iż nic do końca nie wiadomo; tudzież — komuś zależy, aby nie wiedziano.
Z bardziej przyziemnej zaś strony, ludy Wschodu najmocniej ze wszystkiego przywiązane są do chwili. Nie balsamują przeszłości, nie fetyszyzują jej, ani nie spędzają życia na planowaniu przyszłości.
Dają jednym rzeczom odejść, a drugim przyjść.
To część religii i porządku Wszechświata.
To sposób na życie pośrodku —
między przeszłością a przyszłością.
Co znajdzie się w cyklu „O Kambodży”
Narody i cywilizacje przechodzą wzloty i upadki. Historia ojczyzny Khmerów jest tego świadectwem, czemu wyraz daję w Doktoracie z cierpliwości.
W cyklu znajdą się artykuły o historii (O Kambodży: historia cz. 1/2 oraz O Kambodży: historia cz. 2/2), języku, klimacie, grupach etnicznych, sztuce; nastąpi odczarowanie niepotrzebnie ucudowionego sanskrytu, błędnie branego przez niektórych miłośników tzw. ścieżki duchowej, spirytualizmu oraz nadzwyczaj interesującego nurtu przebranych w białe prześcieradła guru od poszukiwań energii wszechświata za mowę bogów, język magii. Okaże się, że całkowicie odmienny, reprezentujący kompletnie obcą i rzadką rodzinę austronezyjską język khmerski ma zagadkowe sprawki do przyjrzenia się im na gruncie poszlak łączących go z łaciną, czy polszczyzną. Czas pokaże, co jeszcze w cyklu może się znaleźć.
Gwoli ścisłości: słowo „guru” oznacza nauczyciela. Określeniem tym dzieci zwracają się np. do swoich pedagogów w szkołach w Indonezji i Malezji.
Khmerzy i Kambodżanie
Uprzedzę to częste pytanie: o co chodzi z Khmerami, a nie Kambodżanami? Kwestia narodowości jest złożona. W zwięzłych słowach: Kambodża to stosunkowo niedawna nazwa starej krainy geograficznej.
Khmerzy to lud historyczny i najliczniejszy obecnie naród zamieszkujący Kambodżę, której nazwa wzięła się najpewniej od jednego ze starożytnych plemion. Dość duże mniejszości khmerskie zamieszkują strefę przygraniczną w sąsiednich krajach, a w czasach ludobójstwa i wojny domowej w latach 1975-1979 część społeczeństwa uciekła z kraju.
Kambodżanami są zarówno zamieszkali w Kambodży Khmerzy, jak również ludzie innych narodowości, którzy w wyniku wojen i przesuwania granic zostali obywatelami kambodżańskimi. Są wśród nich pograniczni Wietnamczycy, Laotańczycy i Tajowie oraz dziesiątki autochtonicznych grup o liczebności od kilkudziesięciu przedstawicieli do kilkuset tysięcy osób. Są też ludy napływowe z dalekich krajów i wysp, które tysiące lat przetrwały nie asymilując się (!); posługują się niespokrewnionymi lokalnie językami, mają własne pismo, tradycje, religię. Wspomniałem wyżej o skłonności wielu grup do izolacji społecznej; różnorodność etniczna Indochin jest jednym z jej dowodów.
Jeden z tych ludów, Czamowie, przybył najmniej dwa tysiące lat temu z archipelagów Oceanu Indyjskiego, stworzył własne państwo i przez ponad półtora tysiąca lat operował w obszarze dzisiejszego środkowego i południowego Wietnamu. Obecnie Czamowie zasiedlają niewielkie, rozsiane terytoria, tworząc swoiste wysepki etniczne na mapie Kambodży i Wietnamu. Dowodem ich obecności jest choćby nazwa jednego z większych miast kraju, Kampong Cham. Kampong po khmersku znaczy port, a po czamsku – wieś, osada, tak samo jak w języku malajskim i indonezyjskim.
Od setek lat żyje w Kambodży tradycyjna, dość liczna mniejszość chińska skupiona w dużych miastach. W górach i w dżunglach, odseparowani od świata zewnętrznego, tkwią autochtoni, którzy nie przyjęli żadnej z napływowych religii i wyznają wierzenia pierwotne, a na dodatek używają odrębnych języków i dialektów.
To jedynie wierzchołek góry lodowej. Przykłady te pokazują, jak różnorodne jest społeczeństwo niewielkiej Kambodży. Ciekawostką jest, że grupa uważająca się za najbardziej prawowitych i bezpośrednich potomków starożytnych Khmerów w ogóle nie mieszka w Kambodży (!), lecz w mateczniku swojej cywilizacji w delcie Mekongu, którą kilkaset lat temu zajęli napływowi Wietnamczycy.
We wspomnianej delcie jednej z najdłuższych rzek świata leży ogromne dziś wietnamskie miasto, Sajgon (Ho Chi Minh City), co tym bardziej zdaje się nie tyle uzasadniać, co potwierdzać powiedzenie „niezły Sajgon!”.

Dołączyć do tego trzeba szum informacyjny, który wszczyna każda z grup. Jedni potrafią drugich obwiniać o dawne i bieżące sprawki, czasem okazują agresję. Poznałem w Kambodży specjalnie ściągniętych ze świata fachowców z różnych dziedzin, którzy biorą udział w mediacjach i działaniach pokojowych między przemieszanymi, lokalnymi, pogranicznymi plemionami i społecznościami.
Problem z odkrywaniem historii
W przeciwieństwie do wielu innych starożytnych ludów, Khmerzy są narodem żywym. Pomimo tego, wcale nie tak wiele informacji o ich kraju znaleźć można w źródłach anglojęzycznych. Od połowy XIX do połowy XX w. głównym kolonizatorem w regionie byli Francuzi. Nie powinno ich tu być, ale za obszerną literaturę dokumentującą Indochiny należy im się chapeau bas. Pewnego wieczoru przy eleganckim koktajlu w Phnom Penh zasłuchałem się w opowieści o francuskich osiągnięciach kronikarskich. Wyraziłem ubolewanie, że nie są one dostępne w języku angielskim, co skwitowano zawoalowaną sugestią o mojej (według moich rozmówców ubogiej) edukacji lingwistycznej.
Przez dwa tysiące lat dziejów Kambodża przeszła wielkie i małe etapy. Była najpierw luźną, często zmieniającą sojusze organizacją międzyplemienną, królestwem, wasalem, hegemonem, aż urosła do rozmiarów imperium. Później, bardzo osłabiona, stała się protektoratem francuskim, czyli właściwie kolonią. Nie kończą się na ten temat dyskusje, w których jedni gwałtownie protestują przeciw kolonii („bo przecież to był tylko protektorat”), a drudzy, najbardziej poszkodowani, różnicę między protektoratem a kolonią sprowadzają do „słowa na papierze”. Kontrowersje wciąż żywo dzielą stronników tego konfliktu.
— Protektorat czy nie, konsekwencje są jednoznaczne — powiedział mi lokalny przewodnik po Angkor Wat. — Widzisz te rzeźby, tutaj?
— Gdzie?
— No, tu — strzela palcem.
— Które? — Nie wiem czy żartuje, czy robi ze mnie głupka. Khmerzy nie żartują z ludzi, to zbyt blisko utraty twarzy!
— Dlaczego ich nie widzisz? — naciska Khmer.
Zdębiałem. Klasnął w dłonie i zakrzyknął:
— Bo są we Francji!
W każdym razie nie ma wątpliwości, że w tej czy innej formie kraj był częścią Francuskich Indochin począwszy od 1863 roku do stopniowego uniezależnienia w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX w. Starsze pokolenie Khmerów zna język francuski tak jak u nas dzieci bloku wschodniego mówiły po rosyjsku.
To temat tym trudniejszy, że przywódca Czerwonych Khmerów, Pol Pot, wykształcony był we Francji i bezsprzecznie stamtąd właśnie przywiózł zainteresowanie rewolucją. Oddać trzeba sprawiedliwość, że francuskie, zresztą nieukończone wykształcenie dyktatora i mordercy narodu nie dowodzi w żaden sposób roli Francji w tragediach rozegranych pod jego auspicjami.
Kilka ostatnich stuleci nie obeszło się z Kambodżą łaskawie, zaś ostatnie półwiecze było najcięższe. Odrodzenie trwa od kilku dekad; poziom wyniszczenia, z którego kraj podnosi się od 1979 roku, bliski był totalnej destrukcji. W trakcie pracy przy projektach kulturalnych i filantropijnych dowiedziałem się, że z gromadzonego przez dwa milenia dziedzictwa narodowego, którego resztki cudem przetrwały stulecia najazdów, zmian politycznych i próbę ostatecznej eksterminacji przez Czerwonych Khmerów, lwia część znajduje się w prywatnych rękach i rzadko są to posiadacze kambodżańscy.
Są też bardziej prozaiczne utrudnienia w badaniu historii, jak migracje, zmiany demograficzne i polityczne, żarłoczna dżungla zarastająca ludzkie osiedla w ciągu kilku lat po opuszczeniu ich przez osadników. Na terytorium południowego Laosu znajdują się szczątki, co bardzo prawdopodobne, legendarnej, starożytnej stolicy plemienia zwanego Khmerami. Stamtąd mieli oni rozprzestrzeniać się. Znany z podań i legend rysopis matecznika, swoistego „początku początków” khmerskiego plemienia, mniej więcej zgadza się z wyglądem owej laotańskiej miejscowości, ale nie możemy już tego potwierdzić: zbyt skąpe i nieprecyzyjne mamy ku temu przesłanki, choć nie ulega wątpliwości, że region, jak i osada, w starożytności były khmerskie.
Sprawy utrudniają sami Khmerzy, którzy z pełnym przekonaniem opowiadają mi istotnie różniące się wersje własnych dziejów. Niektórzy Francuzi przekonują o niezastąpionej roli Francji w uratowaniu Kambodży, a inni, wbrew głównemu nurtowi, podkreślają wyzysk, niesprawiedliwość i krzywdę wyrządzoną Khmerom. Profesorowie phnompeńskich uniwersytetów z jakichś przyczyn ograniczają się do ogólnikowych opinii, nawiązują do powszechnie znanych faktów, mało dzielą się myślami. Nie zmienia to faktu, że właśnie niektórzy z nich przekazali mi trochę wiedzy z khmerskiej perspektywy. Interesujące podejście z innego punktu widzenia poznałem dzięki pracy genialnego tancerza odkopującego starożytne tradycje tańca dworskiego poprzez studia tysiącletnich pism i zaklętych w kamień arcydzieł sztuki.
Niezmiennie zadziwia mnie brak wiedzy historycznej świetnie wykształconych Khmerów. Nie spotkałem żadnej wykształconej osoby, która mogłaby choćby mniej więcej opowiedzieć coś tak, ot, z głowy. Może to być najzwyklejszy pech, ale proszę mi wierzyć, że pracowałem wśród Kambodżan przez kilka lat i zadawałem im te pytania. Pracowałem przy uniwersytecie sztuk pięknych, którego niektórzy profesorowie kształceni byli na Zachodzie, a jednak nie potrafili oni wyjaśnić mi lokalnej sztuki bliską mi terminologią. Zrobiła to za nich wspaniała khmerska malarka, Dina Chhan.

Khmerzy, do czego lubię nawiązywać z humorem, niechętnie mówią o własnych uczuciach, myślach, obyczajach i kulturze; o sobie. Okazywanie uczuć nie przystoi, a reszta: są to sprawy przecież oczywiste.
Ludzie z natury lokalni nie mają porównania siebie z innymi. Nieraz nie wiedzą o swojej odmienności, więc nie potrafią sobie zdać sprawy z własnych, oczywistych w obcych oczach cech i przymiotów, gdyż wymagałoby to punktu odniesienia, jakiego nie posiadają. Ewentualnie mają porównanie do swoich sąsiadów, których ktoś z daleka — jak ja — na początku nie znał i nie rozumiał.
O pewnych rzeczach się nie mówi. Biorą się one niejako z natury, właściwe są życiu i egzystencji. Dlatego pytanie Khmerów o własną kulturę, kraj, o jakieś odniesienie siebie do reszty świata jest trochę, jakby pytać rybę, w jaki sposób woda jest mokra.
Czytelnik powinien wiedzieć, że taka właśnie jest Kambodża.
Taka, jak ją znajdziesz.
Taka, jak ją weźmiesz.
Jak było naprawdę
Historia i prawda, a tym bardziej prawdziwa historia — to jedno. Znajdź ją, Czytelniku. Po drugie: każdy ma swoją Kambodżę i jest ona — w dużej mierze — wynikiem dociekliwości oraz własnego doświadczenia. Do Kambodży przywieźć trzeba czystą kartę, narysować dwie rubryki i od nowa sprawy w nich poukładać na „takie, jak trzeba” i „nie takie, jak trzeba”.
Wielcy władcy świetnego Imperium Khmerskiego (IX - XIV w.) mieli szalony rozmach w budowaniu rozległych monumentów pośrodku żarłocznej dżungli, ale zostawili po sobie niewiele pism i dokumentów. Może uznawali się za wystarczająco boskich, by wierzyć, że ich historia przetrwa w ludzkiej pamięci. Najprawdopodobniej to, czego nie wykuto w kamieniu, pisano na dostępnych wówczas materiałach, które bez specjalnej troski miały naturalne prawo spróchnieć i rozłożyć się w wilgotnej, malarycznej atmosferze dżungli. Znaleziska sugerują (Zob. historia cz. 1), iż tysiąc lat temu mogły istnieć tu setki bibliotek pełnych tekstów religijnych, traktatów filozoficznych i literatury. Ale już ich nie ma. Kiedy po 1431 roku Imperium Khmerskie zaczęło być rozbierane przez sąsiednie kraje, jeszcze długo podziwiano jego zamierającą potęgę. Jak nisko upadła Kambodża pisał w 1860 roku francuski podróżnik, Henri Mouhot, wspominając, że nieprawdopodobny gmach Angkor Wat „stanowi smutny kontrast ze stanem barbarzyństwa, w którym pogrążony jest teraz naród”.
Nowe badania z zastosowaniem nowoczesnych technik lotniczego skaningu laserowego sugerują, że w tej niezdobytej dziczy już tysiąc lat temu mogła tętnić życiem rozległa cywilizacja o stopniu rozwoju, jakiego naówczas nie osiągnęły jeszcze inne starożytne i średniowieczne potęgi świata. Mylącym okazać się może khmerskie nazewnictwo epok. Dla Europejczyka starożytność skończyła się w piątym wieku naszej ery. Khmerzy czasy swego najpotężniejszego Imperium (IX-XV w. n.e.) lubią nazywać po prostu dumnie brzmiącym słowem starożytność, choć na Zachodzie czas ten był drugą połową średniowiecza.
Przechodząc do Doktoratu z cierpliwości

Moja podróż po Kambodży jest tyle filozoficzna, ile fizyczna. Ten kraj to stan umysłu; z jednej strony – rdzennych mieszkańców, a z drugiej – mój, który osiągnąłem, by wśród nich się odnaleźć. Nowa sytuacja zmusiła mnie do poszukania w sobie cierpliwości i wewnętrznego spokoju, bo nie mogłem ich wziąć z zewnątrz. Kambodża może być, czym pragniesz, i ty możesz w niej być, kim zechcesz. Sęk w tym, że trzeba Ją poznać.
Warto Czytelnikowi wiedzieć, że ludziom takiej kultury, niedawnej historii oraz społecznych uwarunkowań bardzo trudno jest się otworzyć. Nie dziwcie się, gdy na proste i ogólnikowe dla Was pytania o życie czy filozofię egzystencji odpowiadać będą wymijająco. Są w tym świetni. Czasami jednak owa dookolność jest sposobem, żeby odpowiedzieć, choć pozornie nic nie powiedzieć. Bywa, że odpowiedzią jest cisza. Czasem zaś, jak między Indianami w powieściach Karola May'a, odpowiedź zdaje się nie mieć związku z pytaniem, niesie za to podskórne znaczenie.
Długo nie rozumiałem lokalnej mentalności, zawiłości kultury i niuansów komunikacji. Byłem, jak ślepiec w ciemnościach. Pomogło mi to, że chętnie słucham i obserwuję. Gdy udawało mi się zdobyć czyjeś zaufanie, zamieniałem się w słuch, aby zostawić drugiej osobie przestrzeń na otwarcie umysłu i serca.
Postęp to nowa idea, nielubiana w Kambodży przez starsze, dotkliwie ludobójstwem doświadczone generacje stęsknione za czasami dawnego porządku. Nikt nie ma monopolu na powiedzenie „kiedyś to było”. Mówiono tak tysiące lat temu i mówi się do dziś. W każdym razie
— czyjeś „kiedyś” zawsze odbywa się tu i teraz.
Czerwoni Khmerzy obrócili Kambodżę w ruinę (1975-1979). Jak trwoga, to do Boga, w traumach uciekamy się do tego, co znane i sprawdzone, aby zachować iluzję kontroli, lub chociaż urojenie oparcia. W krajach żyjącej tradycji nie trzeba niczego poszukiwać, bo tam już wiadomo.
Wystarczy podporządkować się oczekiwaniom, a wszystko będzie dobrze. Takie podejście jest dla nas już wspomnieniem, Starym Światem, drogi Czytelniku,
Prawda?
Kambodża jest stanem umysłu, nie mam dla niej lepszego określenia. Nawet gdy tam mieszkałem, trudno było mi uwierzyć, że taki kraj w ogóle istnieje…
A przecież dla wielu ludzi jest to miejsce, które znają i jedynie znać będą jako „ten właśnie”, „jeden, jedyny” — Świat!
Już chodząc po ulicach Phnom Penh miałem wrażenie, że gdy opuszczę Kambodżę, stanie się ona efemerycznym wspomnieniem, jak wyraźne fragmenty snu, które zostały w pamięci między plamami zapomnienia. Nawet mieszkając tam zastanawiałem się, czy zapamiętam ten kraj, skrupulatnie go więc notowałem — z pomocą miejscowych mieszkańców tłumacząc jego indywidua na pojęcia znane mi i zrozumiałe.
Abym mógł widzieć ich oczami, słuchać ich uszami, dotykać świata ich dotykiem, smakować smakiem i myśleć ich myślami.
Czasem wydaje mi się, że Kambodża cudem uchyla się kierunkowi strzałki czasu. Jest to tylko złudzenie, bo kraj wcale nieźle nadąża za resztą świata. Ma na to własny pomysł, albo właśnie całkowity jego brak; wedle uznania. Na swój wyłączny, niepowtarzalny sposób, stare łączy się tutaj z nowym. Ja zaś, im więcej ze zdumieniem otwieram na to oczy, tym bardziej powstrzymuję się od wydawania osądu, czy tak jest dobrze, czy źle.
Niech to posłuży za wstęp.
Do widzenia w kolejnych odsłonach cyklu „O Kambodży”!
P.S. Artykuły z serii „O Kambodży” mogą ulegać korektom, gdyż bezustannie znajduję źródła odmieniające bądź wzbogacające zebraną wiedzę.