top of page

Pies bąkinkąński


Krótka opowieść o grze w piłkę szczenięciem,

o ludziach wokół i o cierpliwości

dla poranionych.



 

Przejście


Khmerskie dzieci nudzą się, a ich rodzice niewiele się nimi zajmują. Nie są złymi rodzicami, sami chowani byli bez sentymentów w czasach ludobójstwa lub tuż po nim; robią, co wiedzą i znają. Gdy dzisiejsi dorośli byli mali, ich opiekunowie interesowali się raczej przetrwaniem niż zabawą. W Kambodży nie ma edukacji rodzicielskiej, w wielu domach i w szkole „linijką po rękach” jest nadal metodą wychowawczą. W tej kulturze oczekuje się bezwzględnego szacunku dla starszych. Dorosłych należy słuchać, poddawać się im i, na miłość boską, nie przeszkadzać im, bo na głowie mają sprawy ważniejsze, niż dziecięce zajęcia. Latorośle zaś, jeśli nie pomagają w polu, w pracy, w domu, to siedzą cicho lub chodzą samopas.


Pewna khmerska nastolatka, moja uczennica, która kiedy indziej na stronach Doktoratu z cierpliwości podzieli się swoją historią i wytłumaczy trudne dzieciństwo khmerskich dzieci, powiedziała kiedyś do mnie tak:


W życiu dziecka nieuchronnie przychodzi szczególny moment, czas małej śmierci, albo małego narodzenia.

U jednych dzieci jest to rozciągnięty w czasie, niemal niewyczuwalny proces dojrzewania. Zmiana następuje niewidzialnie, trudno dostrzec znaczącą różnicę nawet z tygodnia na tydzień. Ulotny ten akt przemienia pociechę w kogoś nowego, pełniejszego; rozkoszny brzdąc zmienia się, rozwija, a jego lub jej umysł szerzej postrzega świat.


Inne dzieci przechodzą tę zmianę niemal gwałtownie, bywa że nieco później od rówieśników. Trwa to u nich tylko kilka tygodni lub miesięcy. Jest to przeskok do nowego wymiaru świadomości, skupienia, rozumowania. Powolnie czy skokowo, wiele razy obserwowałem tę zmianę przytomności dziecięcej. Prosta harmonia dzieciństwa rozszerza się o nowe tony, akordy stają się szersze i pełniejsze, a melodie życia nabierają nowego kontekstu i znaczenia.


Dziecko wychodzi spod matczynego fartucha i odtąd coraz bardziej będzie interesowało się drogami od niego odchodzącymi. Zaczyna rozumieć i odróżniać dobre od złych zachowań, jak tego chce wymagające otoczenie. Przed tym swoistym przejściem dziatki pieszczono, bawiono, wybaczano im; teraz jednak rozpoczyna się budowa misternej konstrukcji warunkowania osobowości. Śrubkę przykręca się coraz ciaśniej, nieraz bezlitośnie. Posłuszne pod groźbą kary cielesnej i okiem rodzicielskim karcone, pozostawione od czasu do czasu samym sobie – dzieciaki uwalniają się spod jarzma oczekiwań. Nawykłe do szorstkości, gdy niepilnowane – wpadają na rozmaite pomysły.


 

W dzielnicy Boeung Keng Kang 1 miasta stołecznego Phnom Penh zdarzyła się historia z psem.


Przedmieście. Na ulicy, bo gdzież by indziej, dzieci urządziły zabawę. Nie ma piłki, nie ma boiska, ale tam, gdzie znajdzie się kilkoro podrostków, prędzej czy później coś musi się wydarzyć. Nie mają dokąd pójść ani czym się zająć, a przecież khmerskie dzieci są tak samo ludzkie, jak wszystkie inne. Pragną wypełnić czas zabawą, aktywnością i radością. Na ulicy nie muszą obawiać się zbesztania przez własnych rodziców; są trochę, jak półdzikie zwierzaki: ciekawskie, lecz nieśmiałe; bojaźliwe, choć wściubią nos we wszystko, co przykuje ich uwagę.


Jest wielka różnica między niewidzącym okiem miejscowym, a spojrzeniem człowieka z Pierwszego Świata. Dzieci samotnie buszujące obok szaleńczego ruchu ulicznego, a nawet w samym jego środku!, to widok nie do pomyślenia dla obcych z Zachodu, którzy dostrzegają w tym zaniedbanie, opuszczenie, niebezpieczeństwo. Zbulwersowani, nawykli do jedynie im znanych i niejasnych tu praw dziecka, tylko nieliczni z obcokrajowców reagują na przykre sytuacje z udziałem nieletnich. W Kambodży mało kto zawraca sobie głowę obowiązkami rodzicielskimi; pociechy mają być nakarmione i wysłane na kilka klas do szkoły. Zabawy uliczne są normalne, choć to zaczyna się zmieniać. Przy odrobinie szczęścia ktoś dorosły przepędzi urwisów z ulicy w lepsze miejsce. Starszy pan z ministerstwa opowiadał mi, że po wojnie domowej niemal nie było samochodów, ruch transportowy odbywał się pieszo, ulica była królestwem dzieciaków. Teraz nie ustają korki, gdzieniegdzie nawet w nocy. Puszczone samopas dzieci mają sobie radzić. Nie wyglądają wszak na nieszczęśliwe.


 

Nie-czułość i ślepota


Zobaczyła to Niemka przechodząca opodal targu. Od kopniaka do kopniaka nad ulicą latała pstrokata, biało-czarna poczwara. Dzieciaki grały tym czymś jak piłką. Scenie towarzyszył makabryczny pisk bólu i przerażenia. W smogu brudnego miasta pędzą motory, tuk-tuki i samochody, idą przechodnie, drobni sprzedawcy pchają swoje wózki. Ruch uliczny podnosi tumany kurzu; nikt nie obejrzał się na „zabawę”. Po przeciwnej stronie ulicy sprzątacze palą plastik i śmieci z targu, dym gryzie w oczy i dusi w piersiach. Skórę skrapla słońce szalejące w zenicie na tle idealnie czystego nieba, jego żar zalewa ulicę potokami lawy. Ukrop jest niemiłosierny, powoduje ciężki oddech i to uczucie przygniecenia niby spowolnionym tysiąckroć wybuchem bomby podpalającej. Grając, dzieci nie zawsze trafiają „zabawką” w stronę kolegów. Kopane szczenię co i rusz wpada w stertę obrzydliwie cuchnących rozkładem śmieci za rynkiem.


Trudno uwierzyć, że tylko jedna osoba miała oczy otwarte na tę sytuację. Podbiegła. Odebrała dzieciom żałosną, pstrokatą kulkę, na co gromadka gwałtownie zaprotestowała. Któryś brzdąc pobiegł po dorosłych. Nie chcieli oddać pobitego szczenięcia. Twierdzą, że to ich własność. Niemka mieszka tu od jakiegoś czasu, rozumie: „szczenię kosztuje”. Ręce kobiety trzęsą się od widoku tej paskudnej sceny i z ludzkiej bezmyślności, w jej oczach współczucie skrapla się w drżące perły. Zaschło w ustach i zamarł głos stłumiony podchodzącym do gardła sercem. Otoczyli ją. Stoją tak w powietrzu gęstym i śmierdzącym śmieciami, spalinami oraz sosem rybnym z ulicznych garkuchni. Od mieszanki tych woni można dostać odruchu wymiotnego. Niemka wsunęła dłoń do ukrytej pod bluzeczką kieszonki. Dzieci zbiły się w ciasną gromadkę przed barang, białą, gdy otworzyła portfel. Z wyciągniętymi szyjami chciwie próbowały wściubić do niego ciekawskie dzióbki. W środku było tylko jedenaście dolarów. Dziurawe uśmiechy dzieciaków i dorosłych.

Baat, baan – mówią Khmerzy, zgoda. Niemka zamieniła pieniądze na szczenię.


Jedenaście po niemiecku to elf. Stąd imię: Elfie. Elfi.