top of page

Skutery zakochanych


Przechytrzyć TABU

Miłość i prędkość tworzą ekscytujące połączenie.

Szczególnie, gdy miłość jest pierwszą,

a prędkość — nadmierną.


 

Pisząc z dystansu


Epidemia koronawirusa zamknęła mi drogę powrotu do Azji i nie wiadomo, na jak długo ugrzązłem w Polsce. Piszę z pamięci, z Torunia, pięć lat po opisanych tu zdarzeniach. Tę historię wpisaną mam w jeden z czarnych notatników pozostawionych w mojej małej przystani, osiem stopni na południe od równika, na krwawiącym ostatnio lawą archipelagu Małych Wysp Sundajskich. Owinięte szczelnie folią chroniącą przed grzybiczną wilgocią tropikalnego powietrza zeszyty tkwią w plastikowym pojemniku ukrytym w domku na wzgórzu wyspy. Okwiecony ten budyneczek z ogrodem, z widokiem na Gunung Agung, rankiem skąpany jest w migotliwym trzepocie skrzydełek kolibrów i zimorodków, a nocą piski nietoperzy oraz ochrypłe nawoływania gekonów z samotności szukających towarzystwa zastraszają myśli i przerywają sny jego mieszkańców. Boję się, że horda co rano przechodzących przez ogródek małp nadgryzających wiszące na drzewach owoce znajdzie sposób na wejście do chatki i rozkradnie mi odręczną pisaninę z całego życia.



Widok na Gunung Agung w ciągu dnia,
Tuż przed zachodem słońca w porze monsunowej
I w grudniową, widną noc

 

Odsłaniam kolejny piksel krajobrazu Phnom Penh Wstęp do poradnika uczuć

Jak przechytrzyć tabu


Okazywanie uczuć jest zajęciem stworzeń słabych i żałosnych. Pokazywać można jedynie dobre uczucia, a do takich należą wyłącznie umiarkowane zadowolenie i pozytywne nastawienie. Trzeba być jednak ostrożnym; czasami obnażenie choćby odrobiny ciepła, nawet między matką a dzieckiem, może wydać się zbyt rozczulającym i ujawnić słabość. Słabi przynoszą pecha. W dobrze ułożonym społeczeństwie żyć należy tak, jakby nie odczuwało się złych emocji ani ciężkich uczuć. Tym samym najlepiej po prostu ich nie mieć. Z człowieka poprawnego bije wyłącznie uśmiech, uprzejmość, delikatność i powierzchowność. Osoba dobrze wychowana i ułożona ma jedną jeszcze szlachetną cechę, jaką jest domyślność. Nie wchodzi się w cudze bagno, i do własnego innych nie zaprasza, bo też, oczywista, nikt przyzwoity czegoś takiego nie ma.


Dzisiaj po raz pierwszy przyszła kolej na podglądanie Khmerów przy wyrażaniu uczuć. Zanim się temu bliżej przypatrzymy, trzeba uzmysłowić sobie, że wcale nie krzyk, lecz cisza i przemilczenie często przemawiają najgłośniej. Niektórych Czytelników zniesmaczę, trudno, ale próbuję przecież dać Wam dostęp do obcego myślenia: okazanie uczucia jest niczym bąk puszczony w towarzystwie. Z jednej strony – udajemy, że nic się nie stało; wprawianie innych osób w zakłopotanie jawnym zauważeniem ich słabości nie uchodzi za eleganckie. Z drugiej zaś chciałoby się uciec, myśl sekretna szuka odwrotu i nuci zaklęcia odczarowujące urok ściągnięty cudzą słabostką. Uczuciowość bowiem przynosi pecha, targające namiętności najpewniej są efektem czarów i wpływu demonów.


Właśnie przeszło mi przez myśl: po co ja to tłumaczę?

Przecież wszyscy to wiedzą.


Oto – jak okazać uczucia skuterem.

Żółty skuter honda na tle drewnianych drzwi garażowych w Japonii
W magicznym zaułku skrytym w centrum Osaki, Japonia

 

Mówić, klucząc


Kończył się dzień roboczy. Umieśćmy go mniej więcej pod koniec 2015 roku. Odświeżyłem się po spotkaniach i opuściłem swoje biuro. Wierny wujaszek Vanna (starszego od siebie mężczyznę można nazywać bu, wujkiem), jedyny tuktukarz, przy którym czułem się bezpieczny i zaopiekowany, czekał na mnie w bramie mojej pracy nieopodal narożnika ulic pięćdziesiątej pierwszej i trzysta sześćdziesiątej. Pozdrowił mnie głębokim ukłonem oraz złożeniem dłoni przed twarzą. W pierwszych miesiącach w Kambodży krępowały mnie te tajemne gestykulacje odprawiane z niewidzialnymi dla niewprawnego oka dodatkami a służące wyrażaniu rozmaitych intencji. Uczyłem się z pewnym trudem, że czynione z namaszczeniem w stosownym oddaleniu gesty powitalne są jak zachodni uścisk dłoni. Tylko bez uścisku dłoni.


Kierowca tuk-tuka przy Russian Market w Phnom Penh
Wujaszek Vanna, najwierniejszy opiekun moich podróży po Phnom Penh
Same, same, but different, mówi kambodżańskie przysłowie.

Tamtego wieczoru wybierałem się na proszoną kolację w towarzystwie kilku dostojników z ministerstwa kultury i z kilkorgiem profesorów z Królewskiego Uniwersytetu Sztuk Pięknych w Phnom Penh. Władze tej uczelni, w porozumieniu z ministerstwem, zaproponowały mi stanowisko profesora gościnnego zaraz po mojej przeprowadzce do Kambodży. Dopiero poznawałem tych ludzi i czułem, że chcieli mnie wybadać, czegoś się o mnie dowiedzieć. Przyjęli mnie do grona koleżeńskiego; zapewne trochę z grzeczności, a trochę dla zaspokojenia zwykłej ciekawości. Znalazłem się w towarzystwie osób znacznie ode mnie starszych i pochodzących z całkowicie obcej mi kultury.


Rozmówcy moi nie szczędzili mi grzeczności i wykazali się niebywałą zręcznością towarzyską. Wyczuli moją nieśmiałość, a może raczej niepewność, choć umiałem ją nieźle skrywać; jestem przecież muzykiem estradowym. Prowadzili nasze spotkanie z gracją dyplomaty, co przyjąłem z ulgą, bo kanony towarzyskie i mnie są nieobce. Wolę autentyczność od konwenansu i dyplomacji, ale czasem, gdy ludziom brak wspólnego mianownika, jakiegoś odniesienia, punktu zaczepienia, tylko znajomość sztuki komunikacji ponad podziałami staje się lodołamaczem. Ekscelencje i profesorowie przygotowali się na nasze spotkanie jak miłośnik teatru, który przed przedstawieniem czyta i kontempluje tekst sztuki. Znaleźli temat bliski nam wszystkim, dzięki czemu nikt nie miał poczucia, że nie dotrzymuje kroku i ustępuje innym pola w dyskusji. Mówili o moim kraju i jego powiązaniach ze starożytną sztuką Kambodży. Polska ma fenomenalne środowisko archeologiczne. Znaczne prace konserwatorskie w świątyniach Angkor Wat i Phnom Penh przeprowadzili specjaliści z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w moim rodzinnym Toruniu, a najważniejszy w Kambodży profesor konserwacji zabytków (jeden z ekscelencji) studiował m.in. w Polsce.


Tofu, jedzenie, talerze, posiłek, stół, miski, warzywa
Azjatyckie przysmaki

Jedliśmy na *rooftopie modnej restauracji mieszczącej się w obszernym budynku przy narożniku ulic w phnompeńskiej dzielnicy Riverside; dokładnie w tym widowiskowym miejscu, gdzie rzeka Tonle Sap wpada do Mekongu. Całe to spotkanie nie miało wyraźnego celu, a może tylko ja go nie dostrzegałem. Wieczór wypełniły te ich kurtuazyjne rozmowy zupełnie o niczym, owe przekomarzanki na tematy przyziemne, nieważne, obojętne i puste. Khmerzy mają na to nawet powiedzonko jakże przystojące, moim zdaniem, wszelkim politykom.


Say like no say. Mówi, a jakby nie mówił.

Bywałem na takich spotkaniach w Polsce i w zagranicznych podróżach. Pełne były ożywionych rozmów z artystami, przedsiębiorcami, filantropami, VIP-ami, ludźmi kultury, nauki i polityki. Teraz, w Kambodży, z jakiegoś powodu wszystko było na opak. Będąc człowiekiem z natury otwartym i rozmownym, tu, dla odmiany, nie wiedziałem, o czym mówić. Obserwowałem więc, przysłuchiwałem się rozmowie i starałem się czegoś nauczyć o tych ludziach. Zauważyłem, że wszyscy mówią rzeczy proste i oczywiste, jak dzień i noc. Gdy poruszałem tematy neutralne, spotykałem się z żywą reakcją i śmiechem; z przysłowiowym aplauzem i zaakceptowaniem. Kiedy zaś, przeciwnie, dotykałem zagadnień głębszych, wymagających wyrażenia uczuć lub opinii, przez twarze profesorów i ekscelencji przechodził cień. Odczuwałem chłód pod tym ich zawsze gotowym do fotografii uśmiechem, jakiś podskórny prąd. Uśmiechałem się jak oni, choć przeczuwałem, że te uśmieszki i nieszczególnie głębokie zagadnienia mają ukryte poziomy. Towarzyszyło mi nieodparte przeczucie, że przepływające słowa są fasadą, ozdobnym opakowaniem. Nie wiedziałem tylko, co jest w środku.


Ot, Kambodża. Trzeba ją rozpakowywać z najwyższą delikatnością.


Moi rozmówcy nosili imiona, jakich nigdy wcześniej nie słyszałem i nie miałem ich z czym powiązać dla zapamiętania. Uczestnicy spotkania wymienili się ze mną wizytówkami, ale nawet te nie pomogły mi zapamiętać wymowy nazwisk; nie na wiele zdał się mój słuch i wyćwiczona przecież do granic możliwości pamięć muzyczna. Ze względu na mnie starano się unikać mówienia po khmersku, abym mógł nadążać za polemiką. Mimo to, nie rozumiałem zbyt wiele, choć rozmawialiśmy w tym samym języku i znałem wszystkie słowa dyskusji. Owa konwersacja była jak rzeka, którą Khmerzy płynęli, zręcznie omijając wiry i katarakty, ja zaś z brzegu przyglądałem się nurtowi. To było niczym oglądanie filmu z błędnym dubbingiem; jakby napisy mówiły co innego niż wypowiadane przez aktorów kwestie. Czułem, że prawdziwe znaczenia niewidzialnie wysączają się spomiędzy rozżonglowanych słów i, niczym ekwilibrysta oszukujący grawitację, mijają moją percepcję i zrozumienie. To jakbym próbował łapać powietrze siatką na motyle. Jak z kosmosu, od Obcych, te niedoczekane sygnały, których nie możemy odebrać ani wykryć; a już na pewno nie odczytać.


A co dopiero – zrozumieć? A jak na nie odpowiedzieć?


 

Płaszcz przeciwdeszczowy, czyli mała rozprawa o wzajemnym zrozumieniu


W Kambodży kulturalny człowiek mówi, klucząc. Przemawia w sposób zawoalowany, dookolny, nieprostoliniowy. Dobry rozmówca bezbłędnie odnajduje punkty warte zainteresowania i uwagi. Znakomity rozmówca idzie o krok dalej: wyczuwa punkty wprost „łaknące” szczególnej atencji, wyraża najwyższe nimi zaciekawienie, okrywa je nieskończonymi wyrazami uznania i podziwu. Najszczególniej natomiast, niczym wszystkowiedzący narrator, rozpoznaje miejsca wrażliwe, chore i niedołężne. Zawsze okrywa je zasłoną milczenia, subtelnie symulując ich niewidzialność. Kiedy zgrabny w dyskusjach, jak tancerz w tańcu, interlokutor potknie się o jakiś niefortunny temat, natychmiast nadaje dyskusji nowy kierunek, by czym prędzej opuścić niewygodne rejony. Wirtuozi konwersacji wypracowują sobie asekuracyjną skrzynkę z narzędziami pełną towarzyskich tematów ucieczkowych, zastępczych i ratunkowych. Jest jeszcze jedna ważna rzecz.


Im bardziej kluczowy temat, tym więcej trzeba kluczyć.

Szacownego rozmówcy nie wypada obrażać wyrażaniem się wprost, jakby myślało się, że jest głupkiem i nie domyśli się znaczenia. Z drugiej strony Czytelnik zapewne odgaduje, że tłumacząc drugiemu człowiekowi jakąś oczywistość, można dać mu jasno do zrozumienia, iż ma się go za kompletnego tumana. Khmerzy posługują się wyrafinowaną metaforą. W rozmowie z nimi trzeba wiele domniemywać, bo nie każda metafora jest oczywista, jak na przykład raincoat, „płaszcz przeciwdeszczowy”, czyli prezerwatywa. Oczywiście tę, jakże obrazową, metaforę znam z prywatnych rozmów; żaden z ekscelencji i profesorów nie zniżyłby się do wspomnienia rzeczy tak wulgarnej. W poważnej rozmowie, znając temat dyskusji, dopowiadać sobie należy puste miejsca i odczytywać skryte, acz zamierzone znaczenia słów. Nie można zapomnieć o sprawach wprost błagających o wzmiankę, a – mimo to – nieporuszonych. Przemilczenie bowiem mówi dwa razy głośniej niż słowa.


Wszystko to przypomina zaloty z osiemnastowiecznej literatury dworskiej. Za niegodne uchodzi zarówno dotknięcie czyichś uczuć dosłownością, jak i wystawianie domyślności drugiej osoby na nadmierną próbę. Aby sprawy skomplikować, w rozmowie nie robi się wycieczek w żadne trudne miejsca. Trzeba zagaić, pomówić najpierw o niczym ważnym i delikatnie wywiedzieć się kim jest rozmówca; co sobą reprezentuje; sprawdzić, czy można doń przemawiać szlachetnymi metaforami, dzięki którym – poprzez gąszcze domysłów i nadkładaną drogą – zrozumie naszą intencję; czy lepiej wprost wyrzucić mu wszystko w twarz, co przecież może stać się obrazą.


Gdyby tego było mało, mam wrażenie, że tę podskórną czułość szczególnie testuje się na obcych. Chodzi nie tylko o obcokrajowców, ale też o przekomarzanki między Khmerami wzajemnie sondującymi „przynależność kastową”. Nawiązuję do kast celowo, bo choć dawno je zniesiono, pomiędzy sobą ludzie otwarcie dzielą się na klasy. Niektórzy Khmerzy, bez cienia zmieszania ani też jakiejkolwiek wyższości, tłumaczyli mi różnice między sobą a kimś „niższego znaczenia”, autoramentu, stanu społecznego, jakby były one, wraz z tego rozgraniczenia konsekwencjami, naturalnym porządkiem świata. Różnice podkreśla się słownictwem, wyglądem i postawą wobec innych.


Obcokrajowiec może zostać potraktowany serdecznie, jak i nieprzyjaźnie, choć Khmerzy za wszelką cenę unikają konfrontacji. W życiu codziennym, np. na targu, czasem słyszałem od prostych ludzi słowa, których nie chciałbym słyszeć; milkli, zatrwożeni, gdy w odpowiedzi przemawiałem w ich języku.


To nie wszystko. Chociaż zwykle są uczynni i otwarci, nawet ludzie wykształceni czasami sprawdzają obcokrajowca, by przekonać się, jak dalece mogą w rozmowie z nim folgować sobie, pozostając „nieprzyłapanym” na podkreśleniu pewnych różnic, w swoim mniemaniu – na ich korzyść. Są to najczęściej niuanse kultury osobistej i językowej, które w naszej kulturze nie mają racji bytu, dlatego nie wiedząc o nich można pozostać ich nieświadomym, co wydaje mi się najlepszym wyjściem. Po prostu być miłym.


Był wszak temat, na który mogłem porozmawiać z profesorami i ekscelencjami. Moje doświadczenia zawodowe łączą rozwój, edukację, sztukę i międzynarodowe zarządzanie. W krajach Trzeciego Świata to umiejętności rzadkie i poszukiwane. W tamtych dniach byłem też bodaj jedynym profesjonalnym i doświadczonym kontrabasistą klasycznym w całej Kambodży. Jeden na kilkanaście milionów... Pracując w Polsce, próbowałem używać metod business coachingu w zarządzaniu wciąż autorytarnymi środowiskami sztuki. Chciałem doktoryzować system kompleksowego podejścia do pracy zespołowej z nowymi i zaadaptowanymi od innych dziedzin narzędziami. Pomysły te zaintrygowały środowisko coachingowe, wzbudziły jednak nieufność artystów i akademików. Znalazłem narzędzia do mierzenia procesu pracy orkiestr i dyrygentów, ale skostnienie i osteoporoza środowiska wielkiej sztuki nie pozwalały zaufać czemuś nowemu i obcemu, co mogłoby obnażyć niewygodne sprawki. Sęk w tym, że wiele osób i zespołów bardzo dużo pracuje na słabe rezultaty. Jak więc inni osiągają fenomenalne rezultaty nakładem niewielkiej pracy? Dla mnie takie podejście jest rozwojem, ale z oczywistych przyczyn niektórzy pragną świętego spokoju i, z wyjątkiem podwyżek, braku innych zmian. Podczas mojej edukacji słyszałem ciągle, że „tak robiono w czasach Mozarta, więc tak jest dobrze”, ale nie chcieli słuchać, gdy odpowiadałem, że „owszem, ale przecież na koniach już dziś nie jeździmy”. Nikt nie chce być poddany testowi białej rękawiczki, jeśli nigdy nie odkurzał pewnych zakamarków i sam nie wie, co mogą skrywać. Z tego wszystkiego zrobiła się dyskusja i na niej zszedł wieczór. Kambodża nie miała nic przeciwko moim pomysłom.


W ogóle nie miała nic przeciwko czemukolwiek.


 

Japończycy testują w Królestwie Khmerów modele biznesowe, zanim wprowadzą je na wielkie, dynamiczne rynki. Dlaczego miałbym nie nauczyć się czegoś od Japończyków? Model już miałem; los zesłał mi też Kambodżę.


Kyoto landscape, panorama Kioto, Shinkansen, panorama miasta w Japonii, stara świątynia
Nowoczesny Shinkansen wjeżdża przed panoramę Kioto z ponadtysiącletnią pagodą To-ji

 

Przyzwoite obyczaje


Spotkania na kolację rozpoczyna się wcześnie, na przykład o godzinie osiemnastej. Dziewiętnasta uchodzi za godzinę już dość późną na posiłek. Po kolacji wszyscy rychło się rozchodzą. Któryś z ekscelencji dyskretnie zajął się rachunkiem, po czym zjechaliśmy windą z tarasów dachowych i wyszliśmy na bulwar. Tu nastąpił obowiązkowy rytuał pożegnań. Z uśmiechami przyklejonymi do twarzy, z dłońmi złożonymi przed sobą, jakby trzymali w nich drogocenne kamienie, uczestnicy wieczoru powtarzają podziękowania, uprzejmości i życzenia. W tych rękach i gestach nimi czynionych tkwiła sekretna wiadomość kto jest kim. Wprawny obserwator odczytałby relacje między uczestnikami zgromadzenia po samym sposobie, w jaki się witają i żegnają. W tamtych wczesnych dniach mojego mieszkania w Kambodży, jeszcze tego nie wiedziałem.


W tym zakątku świata ludzie wyjątkowej, wysokiej kultury, szczególnie jeśli powiązani lub podzieleni są politycznymi zależnościami, uśmiechają się bez przerwy w sposób najczęściej sztuczny. Uśmiechnięte oblicze jest normą społeczną w khmerskiej kulturze, wprost stanem oczekiwanym. Obyczaj ten wszedł Khmerom w krew tak dalece, że jedynym, rzadkim odstępstwem od tej normy jest uśmiech autentyczny.


Ludzie prości są bardziej naturalni od intelektualnych, choć również bezustannie się uśmiechają. Ten ich powszechny uśmiech ma oddzielną historię i też wcale nie jest prawdziwy, chociaż paradoksalnie na swój sposób jest wcale prawdziwy. Opowiem o tym w artykule o uśmiechu. Autentyczny czy nie, powszechny uśmiech ułatwia życie i najwięcej uzmysławiam to sobie w naszym osiedlowym supermarkecie w Toruniu, w kolejce pełnej naburmuszonych klientów ze świątecznymi sprawunkami.


Nim o wiele później do tego przywykłem i ktoś życzliwy wytłumaczył mi alfabet znaczeń, znajdowałem torturę w ceremoniach powitalno-pożegnalnych. Stałem z ekscelencjami i profesorami wraz z ich małżonkami i potrząsałem złożonymi w amen dłońmi. Jeszcze nie wiedziałem, że dobrze jest wyczuć moment i przestać, ale boję się, że będę za krótko. Myślałem, że skoro jestem młodszy, to chyba powinienem trzymać gest szacunku dłużej od starszyzny. Oczywiście wybaczą obcemu, który choćby nieudolnie stara się uhonorować miejscową kulturę. Nie chciałem się zbłaźnić, co właśnie robiłem, trzymając przydługo ten amen. W gruncie rzeczy, kierując się nieznanymi mi zasadami, przypierałem ich do muru. Wcale o tym nie wiedząc, pastwiłem się nad dostojnymi towarzyszami wieczoru, zmuszając ich do przedłużania pożegnań. Czekali na mnie, podczas gdy ja czekałem... sam nie wiem na co. Trzymałem przed sobą dłonie w amenie, błaźniąc się na amen.


Jedyny spośród zgromadzonych przyjechałem na kolację tuk-tukiem z moim wiernym wujaszkiem Vanną, którego odesłałem do rodziny. Profesorowie i ekscelencje (wraz z małżonkami) przyjechali samochodami. Wieczór przyniósł przyjemny powiew chłodnego powietrza od Mekongu. Miałem ochotę wrócić piechotą, jak zrobiłbym to w Polsce. Od domu dzielił mnie najwyżej trzydziestopięciominutowy spacer. Mimo tego jeden z profesorów-ekscelencji zapytał: — Gdzie mieszkasz bong Marcin? — tytułuje mnie, jak równego sobie. — Masz kierowcę?

Odpowiedziałem mu, czy raczej im wszystkim: — Mieszkam niedaleko, w Boeung Keng Kang I, your excellency, poradzę sobie — próbuję uśpić ich czujność. Nie pozwoliliby mi nawet na krótki, samotny spacer po mieście. To niebezpieczne i niegodne, a przy tym tak się poniżać – chodzić, jak biedak! — Świetnie! — włącza się, jedyna bez pary, pani Theavy — właśnie tamtędy będę jechała, bong Marcin.


Owym ruchem: mającym wyraźne czoło, przebieg i zakończenie, magicznym gestem appsary, mitycznej, boskiej tancerki, wskazała mi swój samochód. To jeden z owych dalekowschodnich gestów-ruchów o doskonale miękkiej, nieważkiej puchowości waty cukrowej i zdecydowaniu atakującego tygrysa, jedynie kobietom dalekiej południowej Azji dostępnych.


„I po spacerze”, pomyślałem.


— Dziękuję, nie trzeba, bong Theavy! Nadmiar uprzejmości! — kłaniam się i robię krok w tył (ręce wciąż mam w amen złożone). Na ten jeden wsteczny krok kilku nieopodal bacznych na całe zajście tuktukarzy naraz wrzeszczy: — Sir! Tuk-tuk! Sir! Yes?! — Samemu niebezpiecznie! — Theavy podniosła brwi i nad moim ramieniem posłała tuktukarzom spojrzenie bestii. Wrzask wzmógł się: — Tuk-tuk!? Yes? Sir, tuk-tuk!? — Oj, rzeczywiście, niebezpiecznie, bong Marcin! — chórem karcą mnie: profesor-ekscelencja i dwóch po prostu profesorów z małżonkami. — Tuk-tuk! Sir! Yes? Tuk-tuk? D'toł ajna! (Jedzie dokąd!) — Chi, chi, cha, cha, cha — ekscelencje i profesorowie (wraz z małżonkami) śmieją się z niczego, i do nikogo szczególnie. — I samemu smutno — kwituje bong Theavy.


Nie mogę pozbyć się wrażenia, że miejscowi myślą o przyjezdnych, jak o dzieciach, które bez opieki zginą. A może to kwestia kultury? Ktoś stąd zapewne chciałby, żeby zaproponowano mu podwiezienie do domu i chętnie by z niego skorzystał, dlatego i mnie zaoferowano przejazd. Najlepiej uchodzi brać to za szczerą troskę. Zdecydowane odrzucenie nawet zbyt nachalnej pomocy może być wzięte za obrazę. W miejscowej kulturze nie istnieje odmowa na uprzejmość. Ukamienują mnie za powiedzenie tego głośno, ale ta luka w prawidłach kultury używana jest nieraz do osiągania celów wcale nie tak szlachetnych; uczynnej pomocy bowiem odmówić nie można. Innymi słowy, jeśli obdarowany pragnie pozostać w zgodzie z kanonem kultury i oczekiwaniami, musi wdzięcznie przyjąć podarunek. Gdzie zaś czemuś nie można się przeciwstawić, tam wiele rzeczy nosi to samo imię. Miłość, przyjaźń, zdrowie, życie, pokój, wsparcie, oszczędność, potrzeba, konieczność; może któraś z tych szlachetnych idei przywoła w pamięci Czytelnika manipulację pod takim płaszczykiem mu poczynioną.


W dodatku w tej części Azji ocenia się po intencjach, a nie po czynach, dlatego tak wiele uchybień uchodzi tutaj na sucho. Świat mógł obrócić się w zgliszcza z powodu zaniedbania czy błędu, ale ludzie powiedzą „chciał dobrze”. To najważniejsze.


Biesiadnicy pochowali się do aut. Kilku ochroniarzy „samobójców” własnymi ciałami zablokowało napierający bez ustanku ruch alei; z całą mocą dmą przy tym w swoje gwizdki. Towarzysze mego wieczoru, jeden po drugim, powolnie wysuwają samochody z szeregu. Dwóch parkingowych z czerwonymi mieczami świetlnymi wskazuje im ścieżkę kołowania, niczym obsługa na płycie lotniska, pomagając ekscelencjom i profesorom (wraz z małżonkami) włączyć się do leniwej rzeki ruchu drogowego. W każdym odjeżdżającym samochodzie ktoś opuszcza okno, by wsunąć zwinięte banknoty w rękę bijącego czołem dzięki boya parkingowego. Co łaska: od pięciuset do dwóch tysięcy rieli. To tyle, co pięćdziesiąt groszy do dwóch złotych. Niektórzy dadzą całego dolara.


Bong Theavy jest kobietą między wiekiem średnim a już nieśrednim. W jej twarzy, sylwetce, tanecznym ruchu, rozśpiewanym głosie i w pewności siebie odbijają się echa niegdyś zapierającej dech w piersiach urody. I tylko – jak gdyby – o mikron, o pierwiastek zbyt swobodnym, z głębi świadomym sposobem, w jaki nosi swą dystyngowaną elegancję, tym drobnym dysonansem między własnym odprężeniem a ascetyczną kulturą – zdradza światowość. Otwarcie patrzy w oczy, co chowanym w skromności Khmerkom nie przychodzi łatwo, a do pewnego, raczej niemłodego wieku, nie przystoi. Stałem obok stylowej, starej Toyoty w idealnym, kolekcjonerskim stanie. Bong Theavy zerka za znikającymi w noc czcigodnymi ekscelencjami i profesorami (wraz z małżonkami), macha do nich, dopóki ich samochody nie znikną nam z oczu. Ja też macham.


Phnom Penh, Riverside, Kambodża, zatłoczona ulica, ludzie, tuktuki, noc
Riverside w Phnom Penh

Wskazała mi drzwiczki od strony pasażera. Grzecznie odmawiam, a ona – zupełnie tego nie widząc – gwałtownym ruchem palca i głosem ostrym i zimnym, jak zacinający w noc listopadową deszcz, każe parkingowemu je dla mnie otworzyć. „Sir! Tuk-tuk? Tuk-tuk, sir?”, tamci wrzeszczą jeden przez drugiego. Nigdy nie odpuszczają, aż do pogrzebania wszelkiej nadziei.


Parkingowy zawsze otwiera mężczyźnie, nawet jeśli kierowcą jest kobieta. Starszy ów pan w nieraz już naprawianych, sklapciałych japonkach i w wiszącym na jego wieszakowatym szkielecie czarnym mundurze ochroniarza z wielką ilością podoczepianych dla dobrego wrażenia tandetnych, metalowych blaszek przypominających odznaki wojskowe, dla wątpliwej schludności owinięty grubym pasem parcianym, którego koniec, nawet po podwójnym owinięciu wokół bioder, o wiele zbyt nisko zwisał z powodu skrajnego wychudzenia – stoi z klamką toyoty w dłoni. Czeka, mały, usłużnie przygarbiony, z dziurawym uśmiechem, skłaniając co kilka sekund swą głowę w stronę nagich stóp z powyrywanymi gdzieś w trakcie życia paznokciami i bez któregoś palca; czy kilku. Wsiadam. Bong Theavy poczekała, aż stary za mną zamknie i truchcikiem obiegnie samochód, by jej tym razem otworzyć. Zamknął za nią drzwi z delikatnością, o jaką nigdy nie posądziłbym osobnika o tak osobliwym wyglądzie.


Bong Theavy mówi od razu: — W której okolicy jest twój dom? — wsuwa kluczyk do stacyjki. — Nie mów do mnie bong, mów mi Theavy, tak będzie mi milej. Poczuję się młodsza — nie czeka na odpowiedź. — Jesteś tu od niedawna? — pyta retorycznie. Wyczuwam, że nie chce jej się jechać do domu. Minutnik jest w połowie drogi między ósmą a dziewiątą wieczorem. Spojrzała w lusterko na pana z dwoma choinkowo migocącymi mieczami świetlnymi, gestykulującego z marsową miną niczym koordynator ruchu naziemnego na płycie lotniska. Pokazywał nam drogę wyjazdu z parkingu.


— A więc… — zawiesiła się w skupieniu, zawracając przed restauracją ku mojej dzielnicy — znasz już trochę miasto?


Włączając się do ruchu, uchyliła okno i truchtającemu obok toyoty panu parkingowemu w dłoń wcisnęła kambodżańską dwutysiącówkę. „Skąd ten skurczybyk wiedział, że to ona da mu forsę!”, pomyślałem. Zwykle od razu przychodzą do faceta. Od kobiety wziąć niegodnie, dlatego też zawsze najpierw otwierają drzwi mężczyźnie. Zadowolony, wziął banknot, pokłonił się w biegu, pomachał, szczerząc kilka pozostałych zębów i, jak mijany, przydrożny słupek, przesunął się do tyłu. Nie musiałem oglądać się za siebie, by wiedzieć, że jeszcze przez chwilę kłania się za nami.


Nadszedł dobry czas, żeby zakomunikować Theavy odwiezienie mnie do domu z powodu bardzo ważnych obowiązków związanych z ocaleniem ludzkości. Poza ciężką chorobą jest to jedyny sposób wymówienia się od uczynności, jeśli w ogóle się to uda. Byłem wyczerpany dniem w pracy i kolacją przesłodzoną rozmaitymi formami towarzyskiej, powierzchownej uprzejmości, lecz zawahałem się… Po raz pierwszy ktoś stąd przemawia do mnie bez tej emfazy i dystansu, swobodnie. Nie rozumiem miejscowej kultury, Khmerzy nie ułatwiają jej poznania. Oprócz phnompeńskich expatów nikt nie mówił ze mną otwarcie. Czegoś się dowiem.


— Dziękuję… Theavy. Jak dla mnie, jest jeszcze wcześnie — wywołało to promienny uśmiech na jej twarzy. Są między nami ze dwie dekady różnicy. Ostrzegano mnie: zawsze zwracaj się bong do starszych, więc mówienie do niej po imieniu wydało mi się pewną poufałością. Kontynuowałem: — Szczerze mówiąc, no cóż, cały czas pracuję, a chodzić samemu po ulicach jeszcze się obawiam. Wszystko tu jest takie inne — dodaję, choć naprawdę z ciekawości nieraz sam łażę wieczorami i nie chcę, żeby prawiono mi morały o tym, jakie to niebezpieczne. — Wychodzę rzadko, prawie nikogo nie znam. Wiesz, obcokrajowcy gadają; jedni, że bezpiecznie; inni, że rabunki, koszmar.


Mówiłem tak bodaj bez końca, Theavy słuchała, a mnie zastanawiało jej milczenie. Nie wiedziałem, że czekała, aż skończę gadaninę. Khmerska kobieta nie przerwie mężczyźnie w pół zdania, chyba że go nie szanuje. Zabijałem krępującą ciszę, bijąc się z myślami. Wreszcie small talk o niczym mi się wyczerpał, zamilkłem. Nie wiedziałem, co mówić, żeby nie silić się na sztuczność, zapadła cisza. A jej – w to graj. Zaczęła mówić, jakbym wcisnął guzik zegara szachowego.


(Porada. W Kambodży mów jedynie, gdy nadejdzie twoja kolej).


Jeśli masz ochotę i trochę czasu — (istotna zasada: zawsze zostaw rozmówcy uchylone drzwi wyjściowe z sytuacji, nawet tylko dla pozoru) przyhamowała, przepuszczając motocyklistów, którzy zajechali nam drogę niezapowiedzianym skrętem z prawego pasa na lewy, zanim zmienili zdanie i pojechali w prawo — pojeździmy po okolicy. Pokażę ci świetne miejsca. Od lat spędzam porę deszczową z dala od tropików, a przez pozostałe pół roku mieszkam pod Phnom Penh, na wsi, niedaleko. Dużo podróżuję. Pokażę ci nowe okolice Phnom Penh, wyglądają trochę jak Zachód. Chcesz? — ostatnie pytanie było retoryczne, a może nie było to nawet pytanie. Wielu znanych mi Azjatów zadziwia mnie chęcią pokazywania miejsc przypominających Zachód, choć mają własne, stokroć piękniejsze. Prezentów, również symbolicznych, nie odmawia się. Wiedziałem już, że aby okazać szacunek należy przytaknąć i przyjąć ofertę z elegancko odegranym wyrazem wdzięczności. Zgadzając się, sporządzam w pamięci małą listę uczynków i przysług, żeby na koniec raz jeszcze podziękować i w punktach wymienić za co.


 

Toyota płynie


Miękko przesuwamy się po szramach i wyrwach w asfalcie; dwadzieścia, najwyżej trzydzieści kilometrów na godzinę. Bong Theavy, po prostu Theavy, zwraca moją uwagę na pałace i pagody, zaułki, szczególne ulice, niskie targi i nieliczne wysokie budynki. Szerokie aleje do niedawna wyrysowane były na ubitej ziemi. W mieście podnosił się potworny kurz, a w porze deszczowej ziemię pokrywało grząskie błoto. Asfalt pojawił się dopiero w latach osiemdziesiątych tylko dlatego, żeby Organizacja Narodów Zjednoczonych i ambasady kilku bogatych krajów miały szybką, bezpieczną drogę ewakuacji w razie ataku partyzantów z dżungli. Wzdłuż drogi do lotniska nieustannie stacjonowało wojsko sił sprzymierzonych, a patrole obejmowały cały dystrykt stołeczny. Wjechaliśmy w nowe otoczenie.

— Tam jest luksusowe kasyno — rzekła Theavy. — Niebezpieczne miejsce. Znam takich, co potracili majątki życia. Azjaci kochają hazard, który, swoją drogą, jest u nas zabroniony, ale to kasyno stoi przy tym samym placu, co dom premiera, Pomnik Niepodległości i pomnik zmarłego niedawno króla Sihanouka. Khmerzy go kochali! Ludzie przychodzą na plac dla sportu, na jogę, tai chi i spacery, chociaż dookoła jeżdżą samochody i śmierdzi spalinami.


droga w Kambodży, tuk tuk, czerwona ziemia, sklepy, baraki, targ
Tak wyglądały ulice dawnego Phnom Penh

Dojeżdżaliśmy do Placu Niepodległości z pomnikiem w samym środku ronda i z rzęsiście oświetlonym domem premiera. Willa otoczona była snującymi się bez celu i dyscypliny żołnierzami uzbrojonymi w broń maszynową. Niektórzy śpią w hamakach rozpiętych między masztami flagowymi, inni głośno słuchają tandetnych piosenek ze swoich komórek. Siedzą bezładnie na motorach i skuterach, wielu ma na sobie rozchełstaną koszulę, pozdejmowali marynarki. Wydaje się, że są tutaj zbędni. Theavy przejeżdża przez tę całą scenę i opowiada. Pokaże mi kilka oddalonych budynków i skwerek, który rzeczywiście wyglądał trochę jak na Zachodzie.


— Wiesz — próbuję nie używać jej imienia — nadal trudno mi rozpoznać miejsca, w których byłem już nieraz. Miasto zlewa mi się w jedno, wszystko zdaje się takie samo. Nielogiczna numeracja ulic a każda z nich podobna do następnej. W dzień wszystko otwarte, a w nocy zamknięte na cztery spusty i owinięte drutem kolczastym. To trochę przeraża. — Przyzwyczaisz się — uśmiechnęła się. — Przy mnie nic ci nie grozi.


Przesuwamy się starą toyotą przez centralne aleje miasta. Theavy wskazuje palcem ważniejsze budynki i mówi którzy politycy i generałowie w nich mieszkają; którzy z nich są właścicielami mijanych hoteli i restauracji. Które budynki należą do założycieli najważniejszych kambodżańskich firm i marek. Z wyjątkiem premiera kraju, nazwiska tych ludzi nic mi nie mówią, ale w Kambodży są oni bardzo ważni. W zakamarkach dzielnicy ambasad, u splotu Placu Niepodległości i ulicy 51, zwanej też ulicą Ludwika Pasteura, jak szarańcza zaczęły dookoła jeździć szalone skutery.


Mieszkam niedaleko, spaceruję tymi ulicami. W niektóre poniedziałki przychodzę na wieczorną medytację w Wat Langka, okolicznej pagodzie. Właśnie wtedy te młodziany, często jeszcze gołowąsy, szarżują tutaj skuterami. Ich nędzne maszyny mają zwykle pozdejmowane tłumiki, hałas nie z tej ziemi. Prawie z satysfakcją myśli mi się w głowie ta myśl: co spotkałoby ich w Europie za takie wybryki. Jeszcze w tych pierwszych miesiącach nie w pełni jestem w Kambodży takiej, jaką jest. Przywleczone z Zachodu, w głowie mam to święte oburzenie. Wciąż dziwi mnie brak sprzeciwu, obojętność ludzi wokół. Obłąkańcy kładący na szali życie swoje i przechodniów na złamanie karku grzeją tłocznymi alejami w centrum, bez ostrzeżenia zmieniają pas ruchu. Tam, gdzie ruch stoi, przelatują chodnikami; skręcają nagle w uliczki, wyjeżdżają z bocznych zaułków i przeskakują z jednego kierunku na przeciwny. Nie ma jak się przed nimi schować. Szalonymi skuterami jeżdżą młodzi chłopcy, a za każdym z chłopców siedzi młodziutka dziewczyna.


skuter, motor samoróbka, noc, Phnom Penh, Kambodża, ulica w centrum miasta
Skuter samoróbka, jakich wiele jeździ po ulicach Kambodży

— Theavy! — nieswojo mi bez obowiązkowego bong, włożonego mi do głowy przez bong Soć'jet, nauczyciela piesaa k'maj, języka khmerskiego — powiedz mi: to jakiś gang? Dilerka? Prostytucja? Nie noszą kasków, co na to policja?! Mnie od razu by wyłuskali z tłumu, zatrzymali i zaśpiewali ładną sumkę! Te skutery przyprawiają mnie o zawał serca. Nieraz omal przejechali mi po stopach!


— Zgadzam się! Czysta głupota! — Theavy używa języka, którego dystyngowana Khmerka nigdy by nie użyła w grzecznej rozmowie. To kolejny wytrych kulturowy. Traktuje mnie bez formalnego dystansu. To znaczy… lubi. A lubi oznacza tutaj… — Musisz na nich bardzo uważać, obiecaj mi to — zamyśliła się. — Ale… może ich trochę rozumiem.


 

Czytelnik, jeśli dotąd dotarł, wie, że po to zostałem w toyocie. Khmerzy niechętnie opowiadają, trzeba długo ich podchodzić, żeby usłyszeć choćby akapit historii. Theavy jakby przycichła, zapatrzyła się w nieskończoność.


 

— Kiedy byłam młoda, a jeszcze wcześniej było o wiele gorzej, chłopcom i dziewczętom nie wypadało rozmawiać, kontaktować się; wszelkie tego typu relacje uważano za nieprzystojne i wysoce podejrzane. Ja byłam artystką, potępieńcem z wyboru. Nawet w mojej rodzinie niektórzy mną za to gardzili. Nauczyłam się i wiedziałam o wiele więcej od innych dziewcząt, swobodnie rozmawiałam z kobietami i mężczyznami.


— Dzisiaj jest podobnie, jak dawniej, tylko luźniej. Same, same, but different. Rodzina wypycha dziewczynę ze wsi do miasta, żeby gąb mniej do wykarmienia było i żeby pieniędzy przybyło. Córka ma chodzić do pracy, przysyłać dolary i przez resztę czasu siedzieć w swojej klitce, nieraz z wieloma innymi wieśniaczkami dzielącymi jeden pokój. Nie ma zarobić na siebie, tylko na nich.


Dziewczyna będzie pomagała w utrzymaniu, zanim znajdą jej męża. Z drugiej strony jest to jakiś sposób dookoła ciasnych ram kultury, żeby coś zobaczyła, posmakowała świata. Niektórzy rodzice mogą życzyć córci, żeby zaszalała, ale za żadne skarby jej tego nie powiedzą. Nawet jeśli życzą jej dobrze, to kiedy noga się dziewce poślizgnie, zawołają ją z miasta, zbiją i w kilka miesięcy będzie po ślubie. Gdy sąsiedzi patrzą, dziewczyna musi chodzić jak w zegarku, bo co ludzie powiedzą. Kiedy jednak nie widzą, to byle tylko brzucha nie przywiozła a forsę przysyłała. Rodzice mogli uznać, że młoda siedzi w domu bezużytecznie. W mieście zarobi lepiej niż na wsi. Myślą sobie: — W domu mieszkała? — Mieszkała. — A jadła? — Jadła. Czas odrobić te luksusy.


— Często są nieletnie — mówi Theavy. — Niektóre trafiają tutaj, inne do fabryk ubrań i pamiątek z Kambodży. Nieraz rodzice, którzy najpierw chowali je na bogobojne, skromne, nie wierzące w siebie, uległe kobietki, sprzedają je na seks. Z nędzy, dla forsy. W lepszym wypadku trafią na plantację ryżu, kawy, owoców, a w gorszym – na budowę. Tak czy inaczej, panienka wyszła spod surowego oka rodziny, z dala od wścibskich spojrzeń zza płotu i swatek w pagodzie. Jest w wielkim mieście, (jakim tam wielkim!, gdybyś widział Tokio!) ale te dziewczyny nie widziały miasta na oczy. Są niewykształcone, naiwne i niedoświadczone. W domu, a tym bardziej w szkole, nikt im o życiu nic nie powiedział. Jeśli w ogóle chodziły do szkoły. Tak samo jest z chłopcami; bardziej wyrzuceni, niż wysłani do pracy. Gdyby ich rodzice mieszkali w Phnom Penh, spaliby teraz z rodzeństwem w swoich łóżkach.


Phnom Penh, Independence Monument, ulica, motory, samochody, ruch uliczny, noc
Widok Independence Monument z mrocznego trójkąta

— Ciekawe świata dziewuchy z prowincji wieczorem piszą rodzicom, że idą spać, a zamiast tego lgną ku ciemnym zakamarkom zachodniego trójkąta Placu Niepodległości. Z jakimś chłopcem ze szkoły, z kolegą z pracy, z kimś, kto im zaimponował i miał odwagę zaproponować „jem wieczorem pod pomnikiem, też jesz?”. Chodzą razem do pracy, do tanich szkół, z których wyniosą żałosne wykształcenie. Bezwartościowy dyplom zawiśnie w tandetnej ramce nad biurkiem w pracy. Umawiają się tutaj większymi grupami późno wieczorem. Myślą, że nikt ich nie będzie widział, ale i tak ich nikt nie widzi. Rozmawiają, jedzą taniochę z ulicznych straganów, pierwszy raz wymieniają myśli. Popisują się.


— Bardzo prędko zawiązują się sympatie. Ale wiesz, chłopcy zawsze chcą zabawy, a dziewczyny myślą, że to tak naprawdę. Oni nic nie wiedzą o życiu i sympatię biorą za miłość. Nadchodzi godzina. Dziewczyna musi wracać na stancję. Nieraz sama. I o to chodzi. Rozumiesz?


(Nie rozumiałem).


W nocy wracać, szczególnie młodej dziewczynie, samej – niebezpiecznie. Wiadomo, że musi złapać motorek. Tuk-tuk jest zbyt drogi. Chłopiec w zawoalowany sposób proponuje, że ją odwiezie, ale ona równie mgliście odpowiada, że nie. Robi się z tego dziesięciominutowa tyrada.


Bardzo docenia i dziękuje, jest wdzięczna, ale tak nie wypada; ale on nie chce, żeby wracała po nocy (niebezpiecznie) sama, ale ona nadal myśli, że tak nie wypada, bo jak ktoś zobaczy, to dopiero będzie, ludzie coś sobie pomyślą, a to nikomu niepotrzebne, a przecież tu – broń boże – nie ma nic do myślenia, a współlokatorki mają numer telefonu do jej rodziców, na pewno zadzwonią i wszystko im powiedzą, że nie tylko wraca po nocy, ale jeszcze z jakimś chłopakiem się szlaja. Rodziców, wiadomo – czci się – nie ważne jakim kosztem, a jak się zdenerwują, to zawołają z powrotem na wioskę, będzie hańba, nie wybaczą, każą pobrać się z jakimś przypadkowym typem, żeby w razie czego już nie było wstydu, bo zamężnej trudniej wywinąć jakiś numer. On przekonuje, żeby się nie martwiła, nie warto, to tylko podwózka pod dom, wszystko zrozumiałe, nie można się narażać. Trzeba się skupić na bezpieczeństwie i on już o to zadba. Zatrzyma skuter o jedno skrzyżowanie przed jej domem. Ona tam pójdzie, jakby była sama. On poczeka. Będzie patrzył.


Gdy to trwa wystarczająco długo, żeby dziewczyna przekonała samą siebie, że przyjęcie propozycji chłopca było ostateczną koniecznością, choć mogła iść do domu po pracy, albo wracać z zaufaną koleżanką, wsiada z chłopcem na ten jego skuter. Jedzie z nim rzekomo dla „bezpieczeństwa”. Chłopak z miejsca daje gazu i szarańcza uliczna zaczyna szarżować po ulicach nocnego Phnom Penh! — zakończyła Theavy.


— Oszaleć można! — mówię. — Jak samobójcy! Po co to robią?


Theavy patrzy na mnie, jakby właśnie wytłumaczyła mi tajemnicę Wszechświata, a ja to przespałem.


— Naprawdę nie wiesz? — zadziornie zawija ku górze ogonek rozbawionego głosu, gdy naraz przypomina jej się chyba, że nie jestem stąd. Skąd miałbym wiedzieć? Theavy naprawia uchybienie. Łagodnie opuszcza ton, jak do dziecka, jakby po prostu, uprzejmie tłumaczyła mi oczywistość. — Gdy chłopiec jedzie z dużą prędkością, lawirując między samochodami i tnąc skrzyżowania na czerwonym świetle, ona musi się go trzymać. Nie tej poręczy z tyłu dla pasażera, tylko niego, chłopca. To ta jedyna chwila, w której bez pretensji o rozwiązłość może go dotknąć, objąć i położyć policzek na jego plecach. I to nie on ją obejmuje, więc nikt nie może jej zarzucić, że się dała.


Oto zawiła logika kochania z zabójczą prędkością. Takich poukrywanych kazusów kulturowych niedługo zacznę odkrywać więcej, a Theavy okaże się znakomitą przewodniczką w tej podróży.


 

Phnom Penh Tower


— Widzisz tamten budynek? — Theavy wskazała wysokościowiec. — Chyba nigdy tu nie byłem. Nie poznaję — odparłem. — Podają świetne napoje. Chciałabym pokazać ci znakomity widok na miasto. Gdybyś miał tu dziewczynę, na pewno byłaby zachwycona tym miejscem. Powinieneś mieć piękną żonę — speszyła mnie trochę. Przeszło mi przez myśl, by zapytać, czy ma córkę. Khmerzy ciągle mnie wypytują o żonę i dzieci. Wielce zadziwieni, że ich nie mam, recytują listy wolnych kobiet w swojej rodzinie. Na jednym z wesel w Kambodży, gdy wyszło na jaw, że jestem nieżonaty, przyprowadzano do mojego stolika młode kobiety, które przedstawiały mi siebie oraz, tak też bywało, swoje dzieci. Staram się trzymać głowę wysoko, w końcu jestem dyrektorem. Mówię do Theavy: — Dobrze, ale ja zapraszam, jestem twoim dłużnikiem! — Wykluczone. Biorę wszystko na siebie — odparła. — Jesteś tu nowy, chcę, żebyś czuł się mile widziany przez moich ludzi. Zgoda?


Przez chwilę przeciągaliśmy linę kurtuazyjnych protestów. Z pewną słodyczą narzekałem na jej nachalną gościnność na tyle długo, że nie wypadało dłużej nalegać; zresztą od początku było jasne, że nie ma mowy o jakimkolwiek ustępstwie. Wypada jednak odmówić kilka razy i przychylnie dać się namawiać. Zaczynałem czuć melodię miejscowego konwenansu. Pod wieżą wysokościowca, na znak dany z toyoty, przechwycił nas parkingowy, czerwone miecze świetlne wskazały nam drogę i miejsce parkowania. Kołowanie, parkowanie, otwieranie mi drzwi, pokłony.


Owiało nas zimne powietrze, gdy elegancki mężczyzna otworzył od środka szklane wrota budynku. Przywitał nas nisko skłoniony, trzymając na piersiach złożone dłonie, jakby miał w nich drogocenne kamienie. Wskazał młodej dziewczynie w niemal erotycznie skrojonym satynowym uniformie i szpilkach kierunek, w którym odprowadziła nas ona w głąb hallu. Dziewczyna wcisnęła guzik i poczekała z nami po to jedynie, by azjatycko-kobiecym gestem z tygrysiego puchu wskazać otwarte wrota windy, przyłożyć kartę magnetyczną i nadusić numer piętra. Mikroskopijnym, słodkim, jak zawijas najdelikatniejszego ze słowiczych treli głosikiem, mówiła do nas życzenia miłego wieczoru, kłaniając się skromnie z korytarza w zamykających się za nami drzwiach, z amenem wysoko przy twarzy: w tajemnym kodzie – gestem uniżonym, przeznaczonym dla pozdrowienia kogoś ważniejszego od siebie.


Winda wyniosła nas na dach. Theavy przywitała się z odźwiernym i zamieniła z nim kilka słów. Stanęliśmy przy balustradzie z widokiem na całe miasto. W ciągu minuty wyrósł obok nas kelner z dwoma drinkami na tacce. Sączyłem płyn ze swojej szklaneczki, wyborny, orzeźwiający; słuchałem opowieści o mieście. Łyk za łykiem, szklanka pomogła mojej towarzyszce zrelaksować się i bardziej otworzyć.


Tyle się tutaj wydarzyło.


Miała obojętny ton. Khmerzy zawsze nim mówią o trudnych rzeczach, jakby nic nie robiło na nich wrażenia. Omiotła horyzont ramieniem. — Nie było żadnego z tych wyższych budynków. Tam był król, ale wyjechał na czas, wiedział. Tu strzelali. Tędy przeszli. Tamten kwartał zbombardowali, a zamach zaczął się za linią, widzisz — pokazuje dłonią — tamtych odległych latarni, gdzie wcześniej była wytwórnia filmowa. Miałam być gwiazdą, kino kwitło, śpiewałam — dodała. — Tam są pola [śmierci], byłeś już?, to dla turystów zrobili, mogliby je zrobić niemal gdziekolwiek; a za zakolem Mekongu wioska, do której nas wyprowadzili pierwszego dnia ewakuacji. Samoloty różnych organizacji, cywilne i wojskowe, przylatywały i odlatywały pod obstrzałem. Jeszcze wtedy sytuacja wydawała się być przejściowa. Nie wiedzieliśmy, co idzie.


Kilka miesięcy później z wyrokiem śmierci uciekałam przez dżunglę do Tajlandii, a potem dalej i dalej… Dopiero całe lata po tym spotkałam już tylko kilka z moich dwunastu sióstr.


Słuchając Theavy nie poczułem w jej głosie nuty smutku. Oczy wlepione w ciemność.


Nigdy, przenigdy, nikt inny w Kambodży nie powiedział mi takich słów tak otwarcie. Milczą jak zaklęci, nie ronią łez. Nieco później, gdy wróciła z kolejnych podróży po świecie, opowiedziała mi więcej. Nastoletnia Theavy śpiewała zaangażowane piosenki. Dziś nadal obawia się konfrontacji z ludźmi z przeszłości, przeciwko którym przepięknym głosem intonowała zakazane wersety. Oprawcy jeszcze chodzą po ulicach; niektórzy, również młodsi od Theavy, nierozpoznani i nierozliczeni. Wróciwszy po wielu latach z obcego kraju przywiozła nową tożsamość, obywatelstwo i nazwisko. Dawna Theavy, wraz ze swym pierwszym imieniem i wyrokiem śmierci, zniknęła na wieczność w dżungli, może minuty przed egzekucją. Strażnicy nie tylko bili. Uciekając, nie była sama, ale jeszcze nie wiedziała, że biegnie za dwoje...


 

Aleją pod nami przemknęła fala szalonej szarańczy skuterów zakochanych. Pędzili po to, żeby zaznać mistycznego styku, otarcia, ekscytacji bliskością, o jakiej tylko marzyć może khmerska dziewczyna i khmerski chłopiec. Odwieczna tęsknota za przekroczeniem bieguna fizycznej niedostępności odpływa na kilka minut. Zaspokojona namiętność, wytęsknione uczucie niczym z filmu, przynosi powiew rozlewającego się, upragnionego ciepła, dla którego wrócą do mrocznego trójkąta między ulicami na zachód od Pomnika i Placu Niepodległości, jak po narkotyk. Chłopiec ma hardą minę, szeroko trzyma skuter za kierownicę, wypina pierś, wciąga brzuch, napina ramiona. Jest jak Batman przecinający mroczne ulice miasta po uratowaniu świata, jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”.


Dla bezpieczeństwa dziewczyna przypina się do niego od tyłu pasem swych ramion. Zamiast spleść palce na jego brzuchu, lub chwycić się za własne nadgarstki, przytula się. Jedna z dłoni spoczywa otwarta na jego piersi, druga nieco poniżej serca, przyzwoicie. Albo dziewczyna przekłada ręce pod jego pachami kierując dłonie w górę, spoczywają wówczas na jego ramionach. Chłopcy dorabiają noszeniem worów na budowach, jedzą rzadko, nie mają tłuszczu, jest więc czego dotknąć. Ona wkleja się w niego, a pęd skutera rozwiewa jej długie włosy. Przyłożyła policzek do jego pleców, przymknęła oczy… Kiedy znów dotkną ziemi, będą udawać. Nikt nic nie powie. Nic nie było.


Theavy zręcznie przekierowała moją uwagę na nowe dziś miasto. Jak na ekranie tomografu widać było jego krwinki ruchomymi światełkami rozjaśniające drogę wzdłuż pociętych bruzdami arterii. Pełen oddech, pełnia życia.


Dawno temu, jeszcze w moim pierwszym biurze na siódmym piętrze Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, przechodziłem szkolenie pierwszej pomocy. Instruktor zadał pytanie: komu pomagasz najpierw? Temu co leży bez ruchu, czy temu, który wrzeszczy wniebogłosy? Kto wie, ręka do góry. Oto odpowiedź: o tego, który wrzeszczy wniebogłosy, nie trzeba się od razu martwić. Na pewno jest pełen życia. Phnom Penh już raz nie było, i ludzie to pamiętają.


Rooftop, restauracja na dachu, widok Phnom Penh, Kambodża, wysoki budynek
Rooftop gdzieś w centrum Phnom Penh

 

Poszybowaliśmy ku historii starożytnej, literaturze, zadziwiającej mnie wciąż miejscowej pisowni przybyłej do Kambodży z hinduizmem i sanskrytem; do tańca, zabaw, kuchni, buddyzmu i oryginalnych tradycji. Wesoło zagadywał nas przystojny kelner rozstawiający na tacach drinki roznoszącym je słodkim, drobnym dziewczętom o łagodnych, cichutkich głosikach i uśmiechach aniołków. Wszyscy się śmiali, choć nikt nie mówił dowcipów.


Namawiała mnie na jeszcze jedną szklaneczkę, ale powiedziałem, że już późno. Rozsądnie przyznała mi rację. Spytała, czy wobec tego nie miałbym ochoty na rozchodniaczka. Potem mnie odwiezie. (Nie róbcie tego, nigdy! tego nie róbcie w Polsce, błagam, w Kambodży nie ma na to chyba przepisów…). Jest takie miejsce, z którego widok na Pałac Królewski w Phnom Penh zapiera dech w piersiach. Theavy i tak będzie długo jechała do domu. Mieszka na wsi, godzinę jazdy od Phnom Penh. A właściwie może zostanie na noc w mieście. Rano ma zajęcia i coś do załatwienia z komisarzem z ministerstwa. Jako kobieta światowa i podróżniczka ma zawsze ze sobą mały kuferek, a w nim mydło, szczoteczkę, szminkę i coś na przebranie. Uśmiechnęła się do mnie. Stuknęła naszymi kieliszkami.


— Cieszę się, że się poznaliśmy — rzekła do mnie Theavy. — Miło było spędzić z tobą wieczór! Tu [w Kambodży] jest przyjemnie, ale tak niemiłosiernie nudno! Lubię pogawędzić z kimś interesującym, brak mi towarzystwa i otwartych rozmów. A może chcesz zobaczyć ten widok? Podrzucić cię rano do biura?


*rooftop – użytkowy (np. restauracyjny, wypoczynkowy) dach budynku

  • Facebook - Grey Koło
  • Instagram - Grey Koło
  • YouTube - Szary Koło
Przeczytaj również:
bottom of page