top of page

Tuk-tuk, cz. 1 | Phnompeński tuktukarz

Przejażdżka niczym podróż dorożką,

gondola nie w konia, lecz w motor wprzęgnięta,

a zamiast woźnicy – kierowca tuk-tuka.


Tuk-tuk jadący ulicą a na samochodzie obok siedzi małpa
Stary, dobry tuk-tuk z gondolą. Kto widzi ciekawy szczegół?

Jeśliś nie stąd, poruszanie się po mieście i po tym kraju zdaje się całą nową dziedziną.

Cała Kambodża jeździ tuk-tukiem


Powolny i przyciężki jak muł, w sprawnych rękach staje się zwinnym miejskim pojazdem, który, niemal wbrew prawom fizyki, zdolny udźwignąć jest każdy ciężar. Mieszkałem w Phnom Penh jeszcze zanim ciasne i smrodliwe indyjskie trójkółki motorowe na maleńkich kółeczkach zaczęły wypierać z ulic rodzime dwuczęściowe tuk-tuki z gondolą.


Zaczynam serię opowiadań o tuk-tuku, którym jazda zamienia dorosłych w dzieci chłonące z gondoli zatłoczony świat. To jakby pozostawać niedostępnym dla świata zewnętrznego, gdy nasz rydwan otoczony jest obłędem, chaosem, spalinami, duszącymi woniami przydrożnych garkuchni i jadłodajni, a ruch uliczny tnie we wszystkich kierunkach na raz.


 

Tuk-tuki, banialuki


Ktoś poradził mi pisać czasem lżej, żeby blog nie był cały na poważnie. Wolałbym uniknąć przypadku kompozytora, Johannesa Brahmsa, któremu własny wydawca zarzucił twórczość zbyt patetyczną i natchnioną, a nawet smutną.

— Publiczność wolałaby usłyszeć coś wesołego — zapewniał wydawca.

Kompozytor zaś, zapytany dlaczego komponuje dzieła tak podniosłe, odrzekł:

— Nabywcy po prostu taką muzykę u mnie zamawiają.

Na wszelki wypadek jednak Brahms skomponował nową kantatę pod tytułem „Z radością kładę się do grobu”. Jak daleko od grobu jest statystyczny pasażer tuk-tuka, omówię kiedy indziej. Postaram się nie odbierać nikomu radości z jazdy. Ja — jeżdżę.


Przygotowałem cykl wesołych opowieści, żebyśmy poprzez strony bloga wspólnie przejechali się tuk-tukiem. W kilku epizodach zabieram Czytelnika do gondoli, zdradzę niektóre sekrety kultury ulicznej, przyjrzymy się rozwiązaniom technicznym i bezpieczeństwu, opowiem o mrocznej stronie tuktukowego półświatka. W odsłonach cyklu znajdą się dzienne i nocne przygody w podejrzanych zakamarkach Phnom Penh, przejażdżka tuk-tukiem po Angkor Wat i rozmaite przypadki, czyli moje ulubione migawki z Kambodży.


Naszkicuję sylwetkę mojego najlepszego i najwierniejszego tuktukarza, który był mi druhem w sprawach służbowych i prywatnych, i do którego jedynie miałem całkowite zaufanie, by zostawić podróż w jego rękach. Podzielę się fotografiami odmian tuk-tuka, które niejednego Czytelnika wprawią w osłupienie.


„Potrzeba matką wynalazków”, ludzka pomysłowość zaś nie zna granic.

Kambodża jest wprost objawieniem w tej kategorii.


 

„Warszawski dorożkarz”

Phnompeński tuktukarz


Podróż tuk-tukiem przypomina jazdę dorożką, dlatego w moim prywatnym słowniczku kierowca tuk-tuka, za polskim dorożkarzem, stał się tuktukarzem, a czasem dowcipnie, „panem tuk-tukiem”. W przejażdżce tuk-tukiem jest coś wyjątkowego. Bez ścian i okien, pojazd ten zapewnia jadącym kontakt z otoczeniem oraz cyrkulację świeżego powietrza. Ma to swoje gorsze strony; mianowicie otwiera dostęp osobnikom szczególnie zainteresowanym telefonami komórkowymi, torebkami i innymi precjozami należącymi do pasażerów. Można kwestionować świeżość powietrza na ulicy zakorkowanej wszelkiego rodzaju zdezelowanymi, wyjącymi wehikułami, ale przecież nie będziemy w Kambodży zajmować się taką drobnostką.


Dzienni i nocni jeźdźcy ulic Phnom Penh przypominali mi o starej piosence, do której muzykę napisał geniusz z Warszawy.


Pod koniec lat pięćdziesiątych XX w. tytułowy „Pianista” z filmu Romana Polańskiego, czyli Władysław Szpilman, poprosił swojego przyjaciela o skomponowanie pewnej ilości piosenek popularnych, na co kompozytor przystał po namowach. Na marginesie szalenie poważnej kariery kompozytorskiej i koncertowej wydarł on sobie okruch bezcennej weny twórczej i podarował ją naszej muzyce rozrywkowej.


Tym sposobem polski mistrz, którego twórczość celebrowana oraz zamawiana była przez największe instytucje kultury muzycznej na świecie a nagradzana honorowymi doktoratami najsłynniejszych uczelni, nakreślił „Warszawskiego dorożkarza”. Witold Lutosławski, bo o nim mowa, z kilku melodii zaplótł utwór, który wyśpiewywał mi się w głowie, gdy szarpało mną na wszystkie strony w miejscu tak doskonale kambodżańskim, jakim jest rozklekotana, zakurzona i wpijająca się w części ciała kanapa w gondoli tuk-tuka.