Nic tak nie ćwiczy cierpliwości, jak pragnienie czegoś w miejscu, w którym tego nie ma.
Po jakimś czasie każdy się przyzwyczaja.
Nim jednak przywyknie – kto tu przejeżdża,
ma swój własny...
A oto mój – pierwszy absurd Kambodży, który umysł wywrócił mi na lewą stronę.

Są rzeczy, na które człowiek nigdy nie jest wystarczająco gotowy, choćby szykował się na każdy, nawet najmniej prawdopodobny rozwój wydarzeń.
Nie idzie o to tylko, że niespodziewane zdarzenie wysadza drzwi granatem i z butami wchodzi nam w życie. Czasem, pod płaszczykiem skrojonym z najlepszych uczuć i świętości, licho sączy się kropla po kropli. Przychodzi niepostrzeżenie; nieraz od strony, z której ostatnią rzeczą jest spodziewać się uderzenia. Możesz na to patrzeć i nie widzieć, jak nadciąga.
Na przykład – nowicjusz w Kambodży;
i wystarczy, i cześć, i gotowe.
Jak dziecko z brzucha
Rozpoczął się drugi miesiąc mojego mieszkania w Phnom Penh. Co dzień widywałem moc zadziwiających i fascynujących wydarzeń. Aby je w lot chwytać oraz uwieczniać, powziąłem zamiar zakupienia małej pstrykawki, aparaciku fotograficznego. Naprawdę, gdybym dodał „a następnie go szukałem” i tak sprawę zakończył, wpis mój miałby tę zaletę, że byłby najbardziej zwięzłym oraz wiernym opisem poszukiwania aparatu fotograficznego w historii Internetu.

Kiedy wypadki te autentyczne toczyły swe przekomarzania pod słońcem żywcem palącym Kambodżę, trudno było przewidzieć, że wyniknie z nich choćby godna wzmianki anegdota. Gdybym bowiem był mniej wytrwały, a wypadki potoczyły się inaczej, istniałoby najwyższe prawdopodobieństwo, że nic nigdy by się nie wydarzyło, a moja cierpliwość nie zostałaby wystawiona na tę próbę. Mógłbym dokonać kiedyś żywota, nie wiedząc, że mam do napisania moc historii. Ta zaś była z nich pierwszą. Zanim przywykłem do życia w Kambodży, przez podobne zdarzenia miewałem nieodparte wrażenie, że lunatykuję, śnię na jawie, a może pochodzę po prostu z innej planety.
Drwiąc zwykle i żartując, przez kilka lat opowiedziałem tę anegdotę tak wiele razy, że utknąłem na długie miesiące, próbując znaleźć słowa na jej napisanie. Opowiadania własnych wypadków można nauczyć się niczym słów piosenki, ale czasem pieśń tę trzeba zaśpiewać od początku, bo inaczej z głowy jej się wyjść nie chce. Znalazłem osobę, której ze swadą powtórzyłem tę gawędę, jak robiłem to sto razy przedtem, i z pewnym zażenowaniem przyznaję, że bez wiedzy słuchacza wszystko nagrałem. Wyjaśnię dlaczego.
Wezmę za przykład naturę zęba, albo dziecka w brzuchu; i jedno, i drugie wyjść musi. Tak samo rzecz ma się z opowieścią, ale raz opowiedziana, jak narodzone niemowlę i wyrżnięty ząb, nie odczuwa ona więcej pragnienia przyjścia na świat. Przestaje łaknąć ujawnienia, a paląca potrzeba opowiedzenia się, gaśnie. Po zdekonspirowaniu opowieści, po wydaniu jej światu, coraz trudniej ją odmalować. Stopniowo ulatują drobiazgi, zmienia się temperatura wokół zdarzenia; kształty i kolory przeinaczają się, twarze to pojawiają się, to znikają, przeobrażają się lub tracą rysy. Pamięć próbuje skadrować, wyostrzyć wspomnienie wypuszczone do życia na wolności, ale odbitki wychodzą nieostre, bez wyrazu i konturów. Byłem już gotów dać Czytelnikowi (i sobie) spokój z tym aparatem fotograficznym, ale...
Spośród moich przygód i wypadków to jest właśnie ta, która zasiała ziarno tego bloga.

Chwytać migawki z Kambodży
Pierwszy raz w życiu wybierałem się do Angkor Wat. W tamtych dniach aparaty telefonów