top of page

Wyznanie o mojej podróży

które powstało w samym środku jej spisywania pod wpływem ponownych rozważań oraz dalej idących wniosków. Jest środek wiosny 2020 roku. Artykuł ten znajdzie się wśród pierwszych, choć chronologicznie jest jednym z ostatnich. Na koniec opowiem o przypadkowym spotkaniu z księżniczką Kambodży i wyniesionej z niego lekcji kultury.


To jest o sposobie, w jaki blog ten powstaje.


Zeszyty pisarskie i pióro leżą na drewnianym biurku, dookoła stoją zapalone świeczki, w tle fotele, stół i sofa
Nie zawsze mogłem pisać przy świetle lamp. Wieczór, na tarasie w sercu Phnom Penh.

Publikuję „Wyznanie…” we wrześniu 2021 roku. Kiedy zacząłem je pisać, z jakiegoś powodu wymyśliłem, że będzie to dziesiąty artykuł Doktoratu z cierpliwości. Przypomniałem sobie o tym kilka godzin przed publikacją „Czarnej magii, cz. 2/2”, która skradłaby wówczas ten okrągły numer. Skoro coś postanowiłem i mogę zrobić zgodnie z zamiarem – tak robię.

 

Wyznanie

Artykuł dziesiąty


Moja i Czytelnika podróż w tekstach tego bloga jest długą, zawiłą drogą do zrozumienia tajemniczych mieszkańców Kambodży, opowieścią o przebywaniu i mieszkaniu między nimi. Przedzierałem się przez ich tabu oraz zapory kulturowe do źródeł zachowań, do niezrozumiałych słów-wytrychów, a także do – co najmniej – oryginalnych pomysłów na życie i rozwiązania problemów. Poszukiwałem źródeł wprost nadzwyczajnej lekkości bycia Khmerów w jednych sytuacjach oraz srogiej powagi w innych. Wcale nierzadko khmerskie zachowania i reakcje zupełnie nie przypominały tych z mojej własnej kultury ani z żadnej innej, z którą byłem jakkolwiek zaznajomiony.


Mój blog jest o podróży nie takiej autobusem, ale sercem, umysłem i zmysłami. I nawet gdy w tekście artykułu jadę autobusem, podróż moja odbywa się nie tyle drogami, co przez serca i umysły.


Piaszczysta droga w czerwonym kolorze biegnie aż po horyzont ku górom, niebo zasnute jest chmurami, dookoła zielone krzaki i drzewa
Nie wszędzie można dojechać choćby taką drogą

 

Pisać czy nie pisać


Nie chciałem powielać i tak już stukrotnie powtarzających się w Internecie informacji o Kambodży oraz o jej atrakcjach. Zadałem sobie pytanie: czego jeszcze nie napisano, czym mógłbym się podzielić? W podróżach nie zależy mi na odhaczaniu wyzwań i miejsc, wędrówka jest dla mnie celem. Jako podróżnik odczuwam potrzebę poznania świata napotkanych ludzi ich własnymi zmysłami. Do tego trzeba czasu, to wymaga zaufania.


Zaufanie się buduje.

W ojczyźnie Khmerów nie ma kolei, a drogi są fatalne (jeśli są). Z tej przyczyny podróż po rubieżach kraju z każdym kilometrem staje się bardziej mozolna, narażona na komplikacje, co wymaga elastyczności czasowej liczonej w dniach, a nie godzinach. W Kambodży bez ustanku pracowałem, dlatego nie mogłem dotrzeć do odległych jej miejsc i zakamarków.


Z zazdrością patrzyłem na podróżników biorących półroczne urlopy od życia w tłoku i pracy w korporacji, którzy bez pośpiechu jechali przez Azję skuterami. Tak, jak oni, chciałem ruszyć w siną dal, ale nie mogłem sobie na to pozwolić. Tacy podróżnicy jednak… przywożą swój bagaż doświadczeń i – zadziwieni – przesuwają się po obcych sobie światach, by wrócić do domu z troszeczkę szerszym wachlarzem doznań, albo odciąć się od nużącego życia i „odnaleźć siebie”. Mało rozumieją otoczenie, a jeśli coś do nich dociera – to przez pryzmat własnej kultury i osobistych doświadczeń.


Ze mną było inaczej. Rzadko miewałem czas, by opuścić Phnom Penh, ale spędzałem całe dnie na pracy i życiu wśród Khmerów. Z czasem niektórzy z nich stali się moimi przewodnikami po swojej kulturze i kraju, w którym dążenie do celów wymaga niesłychanej wytrwałości i zupełnie odmiennych środków ich osiągania.


Jestem podróżnikiem, często samotnym, lecz nie backpackerem. U celu podróży urządzam wygodne gniazdko, które opuszczam co dzień, by wmieszać się między miejscowych, jeść to, co oni jedzą, przebiegać miasta i wsie ich ścieżkami, przyglądać się ich życiu, zagadnąć kogoś i samemu dać się zaczepić, rozmawiać z nimi, pozwalać im dziwić się mną, pytać o ich świat i życie, cieszyć się, dać się zaprosić do domostwa na miskę strawy i szklaneczkę przy rodzinnym stole. Ależ to jest hiszpańskie! Ale chińskie! Jakie gruzińskie i nie mniej japońskie! A przy tym indonezyjskie, włoskie, indyjskie i węgierskie!


Ludzkie!

Zawsze można stanąć przed pięknym budynkiem, kupić wycieczkę do popularnego miejsca, zatracić się w jakimś szalenie interesującym muzeum, ale za żadne pieniądze nie da się kupić bigosu u mojej mamy czy babci. Można jednak zaprzyjaźnić się ze mną i zapytać: „co jadacie w Polsce?”


Zielony liść na rozmytym tle plaży i błękitnego morza, w środku kadru jest backpackerka z plecakiem z przodu i z tyłu
Backpackerka na wyspie Koh Rong Sanloem

Tym sposobem przy naszym toruńskim stole rodzinnym gościli moi przyjaciele z różnych stron świata. Mnie również przytrafiło się jeść spaghetti w domu u prawdziwej włoskiej babci, gulasz na werandzie u węgierskiej cioci, zajadałem się paellą w ciasnym mieszkanku w górach u hiszpańskiej mamy. Mie goreng i trzcinę cukrową do żucia na deser oraz worek tropikalnych owoców na drogę dostałem u balijskiej rodziny w środku górzystej dżungli pod czynnym wulkanem. Grałem raz koncert w maleńkiej mieścinie za Białymstokiem. Któraś z gospodyń spod tej miejscowości nie tyle poczęstowała mnie najwyborniejszym jadłem, co upewniła się, że od wybuchnięcia z przejedzenia dzieli mnie jedna mała łyżeczka. Odesłała mnie w drogę powrotną z trzema torbami równie wykwintnej, przynajmniej tygodniowej wałówki oraz z trzema półtoralitrowymi butelkami napoju domowej produkcji, z którego spożycia w niektórych kulturach trzeba się spowiadać, a w innych najmniej pielgrzymkę dokonać. Pewnego razu w Sajgonie uciąłem sobie serdeczną pogawędkę z młodym właścicielem hoteliku z pralnią, w którym zająłem małe mieszkanko. Rozmawialiśmy do nocy.


Jak nieistotnymi okazują się różnice, gdy umie się być i dzielić czas – z drugim człowiekiem.

Gdy wyjeżdżałem, Wietnamczyk wstał przed świtem, by ugotować mi posiłek na dalszą drogę. Była to wyborna domowa potrawa, szczodrze obsypana zielonymi liśćmi z domowego ogródka. Brzemienna małżonka Wietnamczyka podarowała mi parę ręcznie rzeźbionych pałeczek z tego kubka z pałeczkami, który stoi na stole kuchennym w każdym azjatyckim domu. Ich maleńkie dzieci, dla odwagi szturchnięte leciutko matczyną dłonią, dygnęły przede mną z tycimi rączkami złożonymi w geście szacunku i przyjaźni. Kiedy rozpływałem się w podziękowaniach, Wietnamczyk życzył mi jedynie, żebym w drodze nigdy nie był głodny i z ciepłem w sercu wracał myślami do Wietnamu. Tymi pałeczkami jadam do dziś.


Siedziałem przy stołach rodzinnych w wielu krajach. Spacerowałem ścieżkami tamtych rodzin, rozmawiałem z nimi, śmiałem się i patrzyłem, jak czynią swoje rytuały, wzajemnie sobie dokuczają, irytują, okazują uczucia i przywiązanie. O wiele trudniej, niż gdziekolwiek indziej, jest usiąść przy stole rodzinnym w Kambodży, ale w końcu również to mi się udało.


Zajęło mi chwilę (kilka lat), nim odkryłem i pogodziłem się z tym, że dla mojej opowieści Kambodża nie jest główną bohaterką, lecz tłem, sceną, katalizatorem. Już z pierwszych naszkicowanych tekstów zaczął wyłaniać się obraz wnętrza i wnętrzności tego kraju, a nie jego kartonowa fasada dla turystów.


 

Cierpliwość

jako główna bohaterka,

poskrywana w historiach

i nie zawsze wymieniona

z imienia.


 

Kambodża jako szkoła cierpliwości


Mogłoby to być obojętnie jakie miejsce na ziemi lub stacja kosmiczna; mnie ślepy los zaniósł w objęcia dzikiej, zarówno dosłownej, jak i metaforycznej dżungli, w środek kraju położonego jakby na innej planecie. Nie zawsze czułem, że jestem pod tym samym chopinowskim „słoneczkiem na niebie”.


W naszych czasach – w świecie Zachodu – mówi się o unikaniu napięć, ale całą uwagę poświęca się na zasłoniętą eleganckimi szyldami niecierpliwość. Istna maskarada sprzeczności poprzebieranych za swoje przeciwieństwa. Nie tylko mamy robić więcej i w krótszym czasie, żeby mieć przestrzeń na pasje, hobby i rodzinę. Nie tylko dzieci mają prędzej rozwiązywać testy i wygrywać konkursy oraz – nie wiadomo skąd – mieć szczęśliwe dzieciństwo. Również nam samym niezwłocznie wszystko się należy. Nasze zachcianki mają być spełniane w okamgnieniu i z jakością, jakby ich zaspokajaniu poświęcono wiele czasu i wysiłku. Kiedy nie możemy otrzymać, czego żądamy, mamy prawo do świętego niezadowolenia.


Nie w Azji Południowo-Wschodniej. Jeszcze nie.


Stąd, w stutysięcznej myśli, przyszedł pomysł zanurzenia się w Kambodżę jej własnych mieszkańców, a nie w tę podawaną turystom z hotelowym śniadaniem. Z moich refleksji oraz zapisków wyłoniła się autentyczna podróż przez khmerskie podwórko. Przyglądałem się Khmerom oczami obcokrajowca wiodącego między nimi codzienne życie. To opowieść o nich i o tym, jak egzystencja w takim miejscu prześwietla człowieka na wylot, wyciągając z niego wszelkie słabości.


 

Czuję się winny Czytelnikowi wyznanie o tym, jak dowiadywałem się rzeczy, których się dowiedziałem, jak je spisywałem i gdzie znajdowałem inspiracje.


 

Pomysły


Zawsze je mam. Przychodzą niespodziewanie. Wystarczy jakaś sytuacja, czyjaś intrygująca wypowiedź, refleksja, kuks zarobiony od kogoś w kolejce, uliczna scena trwająca półtorej sekundy, a opowieść melduje się u mnie w głowie; w moim przypadku – cała i na raz. Jeśli zignoruję pukającą do drzwi myśl i zbyt długo jej nie wpuszczę, odchodzi ona i niemal nigdy nie wraca. Często dzieje się to w najmniej stosownych momentach. Mam wówczas niewiele czasu, dlatego używam systemu, by na poczekaniu, dyskretnie zanotować zdarzenie, słowami-kotwicami zaznaczyć jego wierzchołki i krawędzie, szkielet. Dzięki temu w zaciszu pracowni mogę odtworzyć myśl, która przebiegła mi wcześniej przez głowę. Tego przebłysku nie da się na długo zapamiętać (próbowałem setki razy), to trzeba bezwzględnie i natychmiast notować.


Zebrałem setki notatek, tysiące zdjęć, dziesiątki skanów z moich kalendarzy dyrektorskich, notatników nauczycielskich, kart obecności na zebraniach towarzystw dobroczynnych, luźnych kartek z narad biznesowych, posiedzeń ministerialnych i uniwersyteckich. Na marginesach, pomiędzy godzinami zajęć i spotkań, listami, relacjami, zobowiązaniami, nosiły one zbierane drobnym pismem indywidua, myśli, filozofie, skarby, hasła i wzmianki. Dla porządku podzieliłem je na zagadnienia, które notowałem różnymi wizualnie skryptami i kolorami, w kilku językach, różną grubością kreski, a nawet wertykalnie lub do góry nogami, żeby pomiędzy setkami kartek na jeden rzut oka wyróżniały się one spośród nudnych spraw. W pamięci mam niezliczone rozmowy i wspomnienia, a na dyktafonie dziesiątki godzin nagrań głosowych.


Nie planując z góry, czym zostaną, gdy „dorosną”, przez kilka lat zbierałem materiały do bloga na marginesie zapracowanego życia. Często robiłem to wręcz w trakcie opisywanych wydarzeń, które nie zawsze od razu rozumiałem. Musiałem później pytać, co tak naprawdę mi się przytrafiło.


W Kambodży jest tylko kilkadziesiąt osób znających język polski. Jedną z nich jest Ewa, moja tamże współlokatorka i wspaniała przewodniczka po zakamarkach Phnom Penh. Ona właśnie nie mogła już słuchać mojego ględzenia o tym, że „kiedyś zrobię tego bloga o Kambodży”. Podarowała mi blog na urodziny w 2017 roku. Jest 2020 – długo zabierałem się do pisania.


W Królestwie Khmerów ten dziwny język polski, poza kilkoma polskimi domami nieznany – raz szumiący, a raz twardy, na ucho brany za rosyjski – dawał mi całkowitą swobodę przebywania w środku wydarzeń i pisania o nich na bieżąco. Jak korespondent wojenny, pisałem, tkwiąc w sercu wypadków, skulony między świszczącymi kulami wymiany zdań, zwrotów akcji i osobliwości. Nikt nie zwraca uwagi na zapatrzonego w dal, zamyślonego obcego, drapiącego piórem kartkę, kreślącego zdania w nieznanym języku i nie reagującego na przelatujące obok słowa, jak gdyby nic nie rozumiał. Stawałem się przypadkowym, nieznaczącym obiektem. Pod płaszczykiem zaaferowania własnym zajęciem, pod peleryną niewidką człowieka nieskończenie pochłoniętego czymś śmiertelnie poważnym, pisałem, wtopiony w tło jak cegła w ścianę; widać mnie, ale byłem niewidoczny.


Dziewczynka z długimi włosami wygląda zza żaluzjowych drzwi, w tle pomarańczowa ściana
Khmerska dziewczynka w Kep chodziła za mną i przyglądała mi się z ukrycia

Chcę, żeby Czytelnik o tym wiedział, jeśli uważa takie skradanie się za nieprzyzwoite i miałoby ono wpływ na Jego decyzję o towarzyszeniu mi lub opuszczeniu mojej podróży. Wcale nie przewrotnie myślę, że Czytelnik niezgodzony z takim sposobem pracy pisarza zarzucić musiałby niemal wszelkie czytelnictwo.


 

Jesteśmy wciąż razem?


Właśnie takim krajem jest Kambodża. Są dwa światy, jawny i ukryty. Pierwszy jest niczym spokojna tafla odbijająca uśmiechnięte twarze, kwiaty, światło Słońca, obraz księżyca i migotanie gwiazd. Drugi skryty jest pod powierzchnią, w jego głębi zaś wszystko wygląda jak w krzywym zwierciadle albo zupełnie zanika. Nadzwyczajną ulotność obserwacji Kambodży porównać można do kwantowej zasady nieoznaczoności i prób podglądania cząstek elementarnych. Innymi słowy – sama obserwacja obiektu wpływa na jego stan i zachowanie. Gdy przedmiot badania zorientuje się, że jest obserwowany, natychmiast zmienia swoje działanie, jak niesforne dziecko.


Kambodżę bada się nadzwyczaj cierpliwie i ostrożnie, nie spuszczając z niej wzroku, bo jej sens, struktura kulturowa oraz ukryte znaczenia, zrazu takie czy owakie, po głębokim przeniknięciu ich istoty okazują się niespodziewanie logicznymi; czasem niesłychanie trudnymi do zaakceptowania i pogodzenia się z nimi.


Jakże potwornie nieludzkie oblicze może okazać się ze wszech miar najbardziej ludzkim.

 

Świat Zachodu zapomina o jednym dziecinnym pytaniu, którego nie-zadanie w szczątki rozbija całe narody i grupy. Rozpadają się rodziny, związki między ludźmi, rozkładają się więzi społeczne, osobowości, giną ludzie; jeśli nie z cudzej, to z własnej ręki, a dopiero wówczas pada ono. Dlaczego? — niewypowiedziane, spowodowało tragiczny w skutkach brak humanistycznych konsekwencji. To bardzo ważne pytanie, na którego odpowiedź czasem pracuje się, lub czeka, latami. Nie tylko w Kambodży.

 

Migawki z Kambodży


Nie trzeba jechać do CERN w Genewie – wystarczą kambodżańskie sceny dnia codziennego. Przemykają przed oczami z prędkością światła, niczym w zderzaczu hadronów. Zdarzenia materializują się w powietrzu, trwają kilka sekund i na zawsze znikają. Nazywam je migawkami z Kambodży. Zawsze miałem pod ręką telefon komórkowy ustawiony tak, by jednym przyciskiem błyskawicznie uruchamiać aparat fotograficzny. Nawet najprędsze wydobycie go z kieszeni najczęściej trwało zbyt długo, żeby jeszcze było co sfotografować. Chyba kurz podniesiony z ziemi po zdarzeniu.


Z drugiej strony – żeby uświadczyć niektórych indywiduów lub doznać olśnienia, tej chwili umysłowego pojęcia rzeczy niezrozumiałej, nieraz miesiącami trzeba skradać się w chaszczach dżungli ludzkiej, przyjmując niewidzialną pozę w oczekiwaniu na zajście zjawiska, które – świadome obecności obserwatora – nie odważyłoby się zdarzyć. Niczym Sir David Attenborough z kamerą National Geographic, zaszywałem się w środowiskach naturalnych Khmerów, w których, niezauważony, obejrzeć mogłem sprawy w inny sposób obcym niewiadome.


Nie zawsze mogłem swobodnie obserwować. Nie zrozumie tego człowiek, który nigdy nie wychylił nosa z własnego kręgu kulturowego. Nieraz nie mogłem wtopić się w tło, bo byłem największą osobliwością w całym krajobrazie.


Japoński ogród wyglądający na dziki, z drzewami, krzewami oraz stawem
Byle nie mącić promiennej powierzchni... (Ogród leśny w miejscowości Narita, Japonia)

Żeby zobaczyć i opowiedzieć prawdziwą Kambodżę, starałem się nie mącić promiennej powierzchni. Ów spokój jest warunkiem otwarcia się ludzi miejscowych. Próbowałem jednak zerkać jednym okiem w mroczną toń tak delikatnie, by nie płoszyć. To wymagało cierpliwości, długotrwałego pozostawania w niejasnych okolicznościach, zastygania w obliczu niewiedzy i braku wskazówek, przetrwania niezrozumiałych oraz niewygodnych sytuacji. Miesiącami budowałem i zdobywałem khmerskie zaufanie,


żeby patrzeć na Kambodżę

i na resztę świata

oczami jej mieszkańców,

słuchać jej dźwięków ich uszami,

dotykać jej ich dotykiem,

ich smakiem smakować.


 

Życie poza zachodnim kloszem


W Kambodży nie pracowałem w zachodnim bąblu, zagranicznej firmie, w której spotykają się expaci. Spora część zachodnich obcokrajowców ma o sobie zdanie światowców niosących światło mniej rozwiniętym. Są wykształceni, na stanowiskach. Po pracy chodzą do zachodnich restauracji i barów, organizują zachodnie rozrywki, a w zachodnich siłowniach ćwiczą swoje zachodnie ciała. Nie ma w tym nic złego, Kambodża jest intensywna i każdy potrzebuje od niej odskoczni. Wielu jednak nie opuszcza swej bańki, nie obcują z krajem i jego ludźmi. Tkwią w przekonaniu, że wszędzie można być jakim się chce. Niektórzy z nich, wszystkowiedzący, złoszczą się na mnie za te słowa. Chodzi z nimi ta przywieziona z domu, elegancka, zgrabnie wokół człowieka obudowana i wystudiowana klatka odrębności; ta postawa niezależności od pozostałych ludzi, wzmocniona spoiwem indywidualności i samoświadomości. W gruncie rzeczy nie ma w tym nic złego, lecz miejscowi zupełnie inaczej kształtują swoje relacje społeczne. Umieją przyjezdnym wiele wybaczyć, dlatego podchodzą do zachodnich osobliwości kulturowych z ciekawością równą mojemu zainteresowaniu Kambodżą.


Nazbyt otwarte, wyzwolone postawy i zachowania nie wzbudzają w tradycyjnej Azji zaufania i utrudniają współpracę. Nie oznacza to, że Azja jest niepostępowa. Przeciwnie! Rozwija się ona nieprawdopodobnie szybko, tylko w swoim własnym kierunku. Obcokrajowcy żyjący pod zachodnim kloszem często nie zdają sobie sprawy, jak bardzo potrzebują kogoś, kto dopasowuje ich pomysły do lokalnych norm. Można latami mieszkać w obcym kraju, codziennie mu się dziwić i nigdy go nie zrozumieć.


Żyjąc w Kambodży byłem gościnnym profesorem uniwersytetu i dyrektorem lokalnej instytucji, w sprawach codziennych polegać musiałem zatem na khmerskim personelu. Obrazu dopełniał mój zespół pracowników wykwalifikowanych, były to osoby kilkunastu narodowości z czterech kontynentów. Musiałem poradzić sobie ze zderzeniem tych wszystkich kultur. Niosło to dla mnie całkiem nowe sytuacje, które w Europie byłyby bez wielkiego znaczenia.


Z człowiekiem na eksponowanej pozycji wiążą się wysokie oczekiwania społeczne. Wydaje się to całkiem uzasadnionym i samo w sobie nie budzi przecież w Czytelniku zdziwienia. W Kambodży jednak poprawność obyczajowa idzie o wiele dalej niż w naszej kulturze. W lokalnych oczach dyrektor nie jest osobą prywatną, lecz jakimś takim „nim”, kimś kto tym „nim” jest. W pracy i poza nią obchodzono się ze mną z ceremonią, obserwowano, zadawano wścibskie na mój gust i kulturę pytania, które w Kambodży są zwyczajowo dozwolone. Czasem uciekałem przed własnym majestatem do zachodniego towarzystwa, żeby pobyć bez tej emfazy, po prostu pobyć mną.


Polska flaga na tle Mekongu w Phnom Penh
Polska flaga na bulwarze biegnącym wzdłuż Mekongu w Phnom Penh

Wiele wody upłynęło w Mekongu, nim spotkałem otwartych ludzi miejscowych, którzy poznali Zachód i wyjaśnili mi pewne obyczaje. Mówię o tym, ponieważ próby dowiadywania się o sprawy i myśli Khmerów od nich samych często kończyły się fiaskiem. Równie dobrze mógłbym pytać, dlaczego sól jest słona i woda taka mokra. Stąd jedna z moich pierwszych kambodżańskich lekcji —


Potrzeba człowieka, który ma porównanie, żeby umiał wytłumaczyć siebie innym.

 

Dyrektor w klapkach i księżniczka


Teraz mała ciekawostka dla wytrwałego Czytelnika; zagwozdka z życia dyrektora w Kambodży.


Pewnego ranka prosto z łóżka poszedłem po sprawunki na śniadanie. Ubrany byłem w pidżamę, jak wyluzowany Australijczyk czy Azjata. Miałem na sobie podkoszulek, szorty i klapki, upał ział niemiłosierny. W drzwiach sklepu wpadłem wprost na księżniczkę Kambodży, której dzieci uczęszczały na moje zajęcia. Ku niedowierzaniu personelu sklepowego (odtąd też jakby niżej mi się kłaniali) – zawsze wytworna i wybornie rozsmakowana w eleganckiej galanterii – księżniczka pozdrowiła mnie z ceremonią, chociaż chłodu jej spojrzenia nigdy nie zapomnę. Następnego ranka moje pracownice, zagadując o nieistotne drobiazgi pogody i planu dnia, najdelikatniej, najzręczniej wplecionym mimochodem spytały mnie:


— Sir wczoraj rano prosto z domu poszedł do sklepu?

Jakże potężne to zdanie przemawiało nie wprost, nadkładało drogi do swego prawdziwego celu, niczego mi nie wyrzucało, jakże niemal nic nie znaczyło!, ale właśnie nim, w najwyższym stopniu ostrożnie, pracownice moje beształy mnie. Nie wspomniały o klapkach, pidżamie ani o Jej Królewskiej Wysokości Księżniczce Kambodży. Wystarczyło powiedzieć „prosto z domu” i wszystko stało się jasne. Tym dookolnym sposobem upominały mnie, żebym nigdy więcej tak nie robił.

To znaczy jak? — zapyta Czytelnik.

Otóż – żebym nie pokazywał się ubrany, jak turysta albo człowiek bez ogłady. Dziewczęta kiepsko skrywały niemal dziecięcy strach, chociaż wedle miejscowych prawideł to ja zawiniłem i dopiero po paru chwilach zacząłem się tego domyślać.


Po tym akcie heroizmu młodziutkie panie natychmiast zajęły mnie błahą nowinką wystarczająco odległą od zajścia z księżniczką, żeby nie wprawiać mnie w dalsze zakłopotanie. W ich odczuciu to mogłoby spowodować utratę mojej przed nimi twarzy. Z poważną miną powstrzymywałem rozbawienie, kiedy słowa dziewcząt zaczynały łączyć mi się w całość z chłodnym spojrzeniem Jej Wysokości poprzedniego poranka.


Doprowadzenie człowieka do utraty twarzy jest jedną z ostateczności. Ostrożnością i delikatnością moje dzielne Khmerki zdradzały, jak wielce starały się oszczędzić mi potwarzy. Otwarte upomnienie przełożonego to prawie zbrodnia, lecz dziewczęta musiały mi coś powiedzieć. Za wszelką cenę starały się zrobić to dyskretnie, tak jak życzliwa koleżanka podaje karteczkę z odpowiedzią na klasówce. Sprawy tej kategorii należy załatwiać w najwyższym stopniu podskórnie, pod stołem i w zalakowanej kopercie, żeby obecne osoby od początku do końca mogły udawać, że nic nie było, nic się nie stało. Moje drogie panie wcale nie chciały mnie zawstydzać. Co więcej, nigdy by się na to nie odważyły.


W Kambodży, w ogóle w Azji, ocenia się po wyglądzie i cokolwiek tam sobie o tym myślicie, po prostu tak jest. Dowiedziałem się o tym, wpadając na księżniczkę Kambodży w moim sklepie osiedlowym, żebyście Wy już nie musieli tego sprawdzać.


W niejednym miejscu bloga nawiązuję do zachodniej maksymy, że „każdy jest inny i nikogo nie powinno się pochopnie oceniać”. Owszem; rzecz zmienia się jednak, kiedy mieszkasz w kulturze o odmiennych wartościach, pracujesz z poważnymi jej przedstawicielami, pragniesz z nimi zawiązywać oraz utrzymywać długotrwałe relacje. Wówczas trzeba choć trochę się dostroić.


Co ciekawe w Azji tak samo, jak u nas, prawi się morały o „nie ocenianiu pochopnym”.

Ha! I co teraz? Jak to rozumieć, skoro nadal się ocenia?


A u nas – czy my nie oceniamy,

i to na naszych warunkach?


 

Za ciasny kołnierzyk


Oczekiwania społeczne w Kambodży są jak uwierający w szyję golf. Odnoszono się do mnie z szacunkiem i z tą dalekowschodnią ceremonią nie tylko w pracy czy na uczelni, lecz również w czasie bez wątpienia prywatnym. Zachodni przyjaciele i znajomi, w tym dyplomaci czy oficjele, cenili swobodę i luz poza biurem, za co byłem im wdzięczny. Prawie wszyscy inni obchodzili się ze mną poważnie i z ceremonią, choćby przypadkiem spotkani w centrum handlowym, w kręgielni, barze, restauracji, na modnym rooftopie z basenem, a nawet na wakacjach! Dyrektor zawsze świetnie się prezentuje, uśmiecha, nosi z elegancją i szykiem. Długie spodnie, zamknięte buty oraz kołnierzyk to niemal konieczność, a przecież to tropiki! Ważna jest witalność, dobry humor i znajomość wszystkich służbowych informacji na wyrywki. Nie można przed tym uciec, bo w tej kulturze nie pracuje się jako dyrektor. Dyrektorem się jest.


Pozycja społeczna dawała mi jednak pewne przywileje istotne dla tego bloga. Obserwowałem i sporządzałem z tych obserwacji notatki w codziennym życiu, przy pracy, na marginesie poważnych wydarzeń i spotkań. Nie ma nic niestosownego w robieniu notatek podczas spotkania, dopóki nadąża się za rozmówcą. Czasem jednak warto poprosić go o zgodę.


W pewnych kulturach odmówienie czyjejś prośbie uchodzi za obrazę dla proszącego, proszony zaś, odmawiając, traci twarz. Przedstawiciel takiej kultury, nawet wbrew swojej woli, bez wahania spełni naszą prośbę, jeśli tylko jest to w jego mocy. Tym bardziej właśnie zapytanie o łaskawe pozwolenie na robienie notatek w trakcie spotkania, co przecież nie wymaga żadnych poświęceń od partnera rozmowy, może być wyrazem szacunku dla jego uczuć, gestem otwierającym. Nasz rozmówca nie tylko się zgodzi, ale zapewne zechce podziękować za spytanie o zgodę i, tym samym, dać dyskretnie do zrozumienia, że dostrzega i ceni naszą wrażliwość oraz uprzejmość. Sztuka pytania o odpowiednie rzeczy we właściwym czasie to temat na obszerny esej.


W Kambodży spotykałem osoby dziesiątek narodowości z rozmaitych organizacji. W Azji należy być elastycznym i otwartym, żeby pozostać sobą i jednocześnie podążać za innymi. Ludzie niosą bagaże życiowe, w tym kulturę kraju pochodzenia pomnożoną przez doświadczenia nabyte w podróżach i życiu. Spotykałem indywidua kulturowe z całego świata, które, nawet po czasie, dziś jeszcze wciąż mnie zachwycają lub szokują.


W sytuacjach publicznych notowałem po polsku, żeby nie speszyć kogoś zerkającego mi przypadkiem przez ramię. Dzięki temu nie musiałem się chować i wyglądać, jakbym coś ukrywał; później zaś nie wyrywałem z głowy włosów, próbując przypomnieć sobie cenną myśl, przywołać towarzyszące jej uczucia czy przebieg wydarzeń.


 

Ku końcowi


Patrzę na Kambodżę przez pryzmat czasu, a także w kontekście nowych podróży oraz nowej wiedzy, która najczęściej zawstydzająco odsłania pola ignorancji. Próbowałem jak najlepiej zrozumieć kraj Khmerów, co nie chroni mnie od rozterek i dalszych, nieustających poszukiwań, powrotów do starych i zadawania kolejnych pytań.


Ulewny deszcz w centrum tropikalnego miasta, zepsuty samochód na ulicy
Migawka z Kambodży. W ulewnym deszczu monsunowym dwóch mężczyzn naprawia samochód terenowy. Jeden z nich siedzi w kucki pod maską samochodu, żeby mu nie padało przy robocie :)

Mam jednak zamiar pisać, bo mam o czym! Niektóre opowieści tkwiły w poczekalni od lat, inne dopiero rodzą się ze wspomnień, notatek i szkiców skrojonych mapami myśli, które po latach mój mózg przywołuje sobie tylko znanymi sklepieniami skojarzeń. Nie planowałem, że nim oddam je światu, miną tuziny miesięcy i wiele krętych kilometrów podróży, które po rozprostowaniu kilkukrotnie owinęłyby się wokół Ziemi. Wracam do tamtych dni, rozglądam się z perspektywy uczestnika wydarzeń; z dystansu lat staję obok i, jak narrator, przyglądam się zdarzeniom – raz z lupą, a kiedy indziej z lornetką.


Oto szkic Kambodży, którą widziałem na własne oczy. Jest ona jednym z najprędzej rozwijających się krajów na świecie, dlatego niektóre artykuły z duchem czasu przedawnią się i staną wspomnieniem; inne jednak pozostaną na zawsze aktualne. Jeszcze przed publikacją bloga, prowadząc w duchu wyimaginowane dyskusje z pewnymi osobami, już widzę ziarno nieuniknionych sporów i uniesionych brwi zdziwienia. To dobrze, Kambodża nigdy nie jest obojętna.


Każdy bowiem widzi ją po swojemu i własne doń żywi uczucia; wywozi z niej przemyślenia i ślady po pijawkach. Stąd wzięło się to Wyznanie o mojej podróży. Trzeba Czytelnikom wiedzieć, że staram się mówić o Kambodży takiej, jaką naprawdę jest, lecz zdaję sobie sprawę, jak przepuszczona jest przez mój filtr. Lubię anteny na wysoką czułość mieć nastrojone, dlatego czasami sytuacja, która dla innych wygląda na bezruch, dla mnie jest tajfunem, erupcją, trzęsieniem ziemi. To z kolei dlatego, że wchodząc w khmerskie głowy i serca, docierałem do niewypowiedzianych walk, które toczą się między ludźmi o spokojnych twarzach.


Kambodża zmusiła mą dumną z reguły postać do wyjścia ze starannie latami dobieranych i doskonalonych ram własnej osoby; a przede wszystkim – do nie brania niczego personalnie. Ceniona, sprawdzona wiedza oraz zdobyte na polach bitew zawodowych w wielu krajach Europy doświadczenia, w kambodżańskich warunkach okazały się bezużyteczne. Musiałem od nowa wymyślić zawody, które dotąd z powodzeniem wykonywałem w Polsce i w kilkudziesięciu innych krajach.


Nic tu nie jest takie, jak u nas, i – co gorsza – nie jest też takie, na jakie wygląda. Zagłębiając się w meandry khmerskiej kultury nie da się odnaleźć jej ukończonego kształtu; zawsze jest jeszcze jakiś zakręt, gest, słowo, przeoczenie, które zmienia ostateczny obraz. Jak fiordy Norwegii, khmerska kultura jest piękna, niebezpieczna, nieugięta i chłodna, pozornie pogodna; a zawiłość jej linii brzegowej najrzetelniejszy kartograf może naszkicować jedynie w przybliżeniu.


Moim cichym marzeniem jest tak widzieć i opowiadać Kambodżę, żebyście swoją skórą ją czuli, zmysłami smakowali, zastygali w bezruchu przesiąkniętego kadzidłem powietrza. Chciałbym mieć słowa i sposób omówienia jej całkowicie, ale ich nie mam.


Kto opowiada czyjąś historię, własnymi czujkami ją odbiera. Bezpośredni uczestnicy też widzą dotyczące ich sytuacje z własnego punktu widzenia, nie zaś w całości. Dlatego nie mam wyłączności na opowiedzenie Kambodży. Będzie mi ogromnie miło i ciepło w sercu, jeśli moja opowieść przyniesie kroplę ożywienia, radości, zadumy, lub wilgoci w oku. Będę szczęśliwy i wdzięczny, jeśli Czytelnik podzieli się tym uczuciem ze mną oraz z innymi.


Proszę Cię jednak, tak mi droga Czytelniczko, taki drogi Czytelniku, jeśli chcesz najbardziej dowiedzieć się, jaką jest Kambodża, pójdź o wiele dalej: pytaj, wpisuj frazy w tego googla, niepokój się, nie zgadzaj, znajduj, neguj i potwierdzaj. Przysłuchaj się, jak ludzie sami o sobie mówią; dowiedz się, jak ich sąsiedzi widzą; jak odbierają ich tutejsi, nietutejsi i kto ich jeszcze zna. Doktorat z cierpliwości stara się być rzetelny w faktach i zawsze podawać je W KONTEKŚCIE, ale nie mogę wiedzieć wszystkiego. Droga do wiedzy jest częścią cierpliwości.


Zdarzało mi się mieć swój stolik w tuk-tuku

Poproście mieszkającego między Wami obcokrajowca, żeby opowiedział o Was swoim rodakom. Niech opowie Wam, co napisał.


To ja właśnie tak piszę dla Was.


 

Gdy wyjeżdżałem z Kambodży, by stworzyć zupełnie nową organizację w Indonezji, zapytano mnie, czy będę wracał. Bez namysłu odpowiedziałem:

— Nigdy tak do końca nie wyjadę. Gdziekolwiek będę, na zawsze pozostanę odrobinę niekompletny, niecały, bo zostawiam tu kawałek serca i owoce serdecznej pracy rąk swoich.

  • Facebook - Grey Koło
  • Instagram - Grey Koło
  • YouTube - Szary Koło
Przeczytaj również:
bottom of page